rzexba

... jakie jest ...

wiersze wybrane




Płocczanin z Mazowsza czyli dobra organizacja wyobraźni i odpowiadające jej nieporządki (dowolności) stylistyczne. Rzeźbiarz w różnych materiałach, kompozytor bursztynu w srebrze. Biżuternik rzeźbiący w ogrodach, w zieleni i w przestrzeni. Przestrzennik! Ponadto osamotniony słowiarz z jakimś głębokim cierpieniem w środku, jakby dusza była ciałem, które można fizycznie zranić a poezja plastrem i jodyną, którymi duszę można opatrzyć i zagoić. Te wiersze pewnie dlatego tak mocno bolą. Fraza tnie emocje, nie łagodzi lecz wyostrza nastroje i obrazy. Skarga Hioba? Owszem, ale pełna wiary w człowieczą samotność. Czego więcej chcieć od poety, który wierszami dopełnia dzieło życia, aktywnie rozrastające się w innych, równie osobnych ogrodach sztuki.


Marian Grześczak









widzenie matczyne



synu mój
będziesz wędrowcem

oto widzenie matczyne

wyruszysz w daleką krainę
błąkać się będziesz
to powiem

znowu bez dachu i progu

wiatry nad tobą zgryźliwe
a ty nad nimi
mój sokół

synu mój
będziesz wędrowcem

nie znajdziesz przytulenia








jakie jest



jakie
jest twoje życie

jak drogą
skrzypiący wóz
z wypracowanymi piastami
na piasku mazowsza

jakie
jest twoje życie

jak samotna łódka
bez żagla
na wietrze codzienności

jakie
jest twoje życie

jak jesienne deszcze
w rozmokłej drodze
chodzenia

jaki ty jesteś

jak chłopiec
niewyrośnięty
z marzeń








architektowi światła



ach ty mój
piękny panie
architekcie
inżynierze
malarzu
kolorysto
rzeźbiarzu
form życia

jak na kępie czerwińskiej
stoją po kostki w wodzie
łaciate przeżuwające
swój czas
krowy

jak
w uniesieniu zbliżenia
splecione
w rozleniwieniu radości
płyną nabrzmiałe
chmury

jak ja
pamiętam każdy dany dzień
ubrany w radość
i uczesany
w długie włosy smutku

jak ja
dziękuję
ze dzięki
z liszyna czernie
władzi rybaczce
jestem








daj



daj
wielki
co siedzisz
za chmurą
rzeźbiarski
w kamieniu
w drewnie
w śpiewaniu formą
wyproszony
latami długiego bezrobocia
pracą
na co innego
na codzienne
z deszczem
i wiatrem
bez słońca
zapisany
w księdze urodzenia
urodzajny
w urodziny dzień








odrośnięte marzenia



za
jaki nałożony
jak czapka na głowę
łysy czas

wystrzyżony z nadziei

przyjdzie dzień
przyjaznego wiatru

w twoje

niepracujące
wyblakłe
samotnością oddalenia
żagle

i będziesz stał

na
ziemi
odrośniętych
marzeń








zostałeś z nadzieją



twoja droga
mokra od smutku

i tylko zostałeś
z nadzieją
na osuszający wiatr

i tylko zostałeś
z ciszą
patrzących oczu

i tylko zostałeś
z nabrzmiałymi rękoma
i przypalonym, sercem

i tylko stoisz
w cieniu śmiejących

samotny żagiel
w linii wiatru








twoja droga



jak twoja droga
nie opowiadaj

że masz zamalowany
krajobraz jesieni
z chmurami wybrzuszonymi śmiechem
i wygwizdaniem przez wiatr
twoich zielonych nadziei

i że stoi nieogolony cień smutku
w drzwiach życia
i patrzy zrozumiałymi oczami
jak chcesz wejść
w czas rzeźbienia

nie opowiadaj
jaka twoja droga

własnym pędzlem
wybranym kolorem
zamalowałeś płótno








co dałeś



co dałeś
w węzełku narodzenia

talent
wędrującego

pogardzanego
raz niżem
raz wyżem

rozwiąż
na twórcze tycie

szerokie zasianie
w rodzinnej trawie

wielki
architekcie światła








do deszczu



zalej deszczu
oczy
do końca patrzenia
linii horyzontu

i niech wypłyną
jak papierowa łódka nadziei
na rozstaje

jesteś deszczu
przyjacielem dni

cieniem przyklejonym
bliźniakiem

i jesteś

szarą myślą
przychodzącą








jakie są twoje dni



jakie są twoje dni

stoją
w opłotkach mazowieckich
plecionych wikliną
w oczekiwaniu
wiosennego

zmiany
z bezwietrznego
zatrzymania
chmurnego patrzenia
ołowicy warszawskiej
i pracy na codzienne

jakie są twoje dni
a jakie wymarzyłeś
w snach
chodzący








to co przyszło



to
co przyszło
nazywasz niespodzianką
przed zachodem słońca

to
co przyszło
w latach durnych i bujnych
chciałeś na codzienne mieć

to
co przyszło
stanęło przytuleniem
i dotknięciem czułości

to
co przyszło
jest potwierdzeniem potrzeby
na jeszcze

to
co przyszło
przed zachodem słońca
nazywasz niespodzianką








młodzieńcze wspomnienia



przyszedłeś
w niedzielę
na gorącą
gęstą
deserową
czekoladę

i siadłeś
z podkurczonymi
nogami
pod stołem
przykrywania
słabości

i nałożyłeś
na uszy
obojętność
odbioru
codookoła
mówiących

i sam
ze swoimi
myślami
marzeniami
spod
płockich kasztanów

i zobaczyłeś
leżące
na ulicy
tumskiej
młodzieńcze
wspomnienia









jak



jak
wibrują
twoje myśli
białe fale
na wiśle
gdy od płocka wiatr
rozbudził
poranne zaspanie

jak
zapatrzone
twoje oczy
za dal
zielonych drzew
żagli
wiecznej nadziei
na kępie czerwińskiej

jak
patrzysz
na chmury
rozwijane
w formy rzeźbiarskie
trzymające
twoje
marzenia








okno



w okno
wyprawione
szkłem hartowanym
przez którego
widzisz
i niebo
zaciągnięte chmurami
wymalowanymi
architekta pędzlem
i nocne gwiazdy
tęskniące
oddaleniem
od słonecznej matki
i widzisz
twoje marzenia
spod żagli zielonych
liści kasztanów
na płockich tumach
w okno
wstawiono
mrożone
szkło








wiosno



wiosno
przyjdź
w zielonej
halce rozpusty

uplecionej
z długogibkich
nadwiślańskich
wiklin

tkanych
sprawnymi palcami
w dotykaniu
wiatru

i przytul
w nieodstawaniu
od lewej piersi
ciepłotą myśli

stojącego
po kolana
w przyborze życia
ptaka









dzień



dzień
codzień
patrzyłaś
swoimi
siwymi
jak mgły
w rybackiej wiosce
liszyno czernie
oczami

jak
przechować
przed wzrokiem
koślawym
zafarbowanego
innym
pigmentem
na ciele
i włosach

jak
zamknąć
usta gadające
przez
cały dzień
to nie twoje
przyleciałe piskle
z gniazda
naznaczonego

jak zamalować
w kolorze
neutralnym
w szarości codzienności
chodzenie
bez pamięci
że byłeś
ciężarem








patrzysz



patrzysz

chodzą ulicami
zapatrzeni jak ty
w chodnik życia
spieszący
by nie zapóźnić
nakręconego czasu
ludzie

patrzysz

i szukasz
podobieństwa
w wyrazie twarzy
w rozstawieniu oczu
i w linii nosa
i wykroju warg
i ruchu niepewnego

myślisz

jakie
pozostało ci zdjęcie
ojca i matki
nieotrzymane
odjazdem pociągów
w kierunku
niepowrotu








matka



czy przyjdzie
w cichochodzących
snach

z delikatnym
dotknięciem
na niezapomnienie

i przytuleniem
rozczesanych
marzeń

urosłych
jak czerwińskowe
wikliny

nad
brzegiem
odpoczywania

i otworzy
szuflady
wiadomości








matka



przychodzi
niesłyszalna
w długim płaszczu
nierozpoznania

z twarzą
zakrytą
welonem
niepamiętania

z włosami
rozpuszczonymi
czarnymi
marzeniami

i wargami
wykrojonymi
jak naciągnięty
łuk

jest
obecna
do
przebudzenia








zielone wikliny



wszedłeś
w zielone wikliny
między
brzegami
lewego i prawego
koryta
rzeki wisły

i popatrzyłeś
przez ażurowe
linie
utknięte
ręką budowniczego

jak szybko
płynie przyklejony
wiatrem od wody
czas

i odbiło
lustro
wypolerowane
patrzeniem słońca
twoje wspomnienia

i zaśpiewałeś
pieśń nadziei
głosem wysiwiałym
na odnalezienie
słowami
zrozumiałymi
dla chmur









na tarasie



rozbudza się
po nocnym
odpoczywaniu
dzień

słońce
jak przez
dziurawą
skarpetę

daje
kontrastowe
oświetlenie
stojącym

w zaspaniu
pomalowanym
farbami nadziei
głową drzew

a gibkie
w tańcu
wiatru
wikliny

jak
panny
czekające
podlewania

a chmury
jeszcze
daleko
w łóżku rozleniwienia

a twoje marzenia
siedzą
na tarasie
porannego








zamyślenia



szybują
tak
nisko
jaskółki

szukają
w odbiciu
tafli
wiślanej

ukrytego
za chmurą
przewrotnego
lata

nie świeci
wolno
wschodzące
słońce

nie
ruszył
z łóżka zaspania
wiatr

stoją
zaczarowane
bezwietrzem
wikliny

stanął
zamyśleniami
w odeszłe
czas








otulony marzeniami



przesiedziałeś
w czterech ścianach
ogrzewanych
nadzieją zielonych dni

na zakwitłe
w radziwiu
przy płocku
żółte kaczeńce

i na wiatr
od rodzinnego brzegu
oddalonego
mgłą zapamiętania

i na czekanie
w przestrzeni
unoszących się chmur
nad kępą czerwińską

i na powitanie
szczupłych panien
wiklin odrosłych
nad płynącą wisłą

przesiedziałeś
ten czas zimy
otulony
marzeniami o wiośnie








cisza



siedzisz
nad białą kartką
niezapisaną
uśpionymi myślami
leżącymi
na boku odpoczywania
po sierpniowej nocy
bezgwiezdnych snów
i patrzysz w dal
rozmazaną
bezchmurnym niebem
bezwietrzem
przyrosłym
do korzeni ziemi
i na przewalcowaną
jak blacha
na połysk
taflę wisły
siedzisz
na krześle wyoblonym
tęsknotą
masz zaplecione nogi
niewiedzą rodzinną
i wysłuchujesz
ciszy








bezskrzydła



stoi
na krawędzi
balustrady
wygięta
radością marzeń
rzeźba
z drewna sosnowego
z wypolerowanymi
słojami
dojrzałego życia
w odliczonych
interwałach
mazurków
chopina
stoi
i patrzy
w dal
za kępę czerwińską
do swojego
gniazda
stoi
bezskrzydła








siostro



siostro
w długim welonie
utkanym
z jesieni
z mgły
wilgotnego
za odchodzącymi dniami
marzeń
że biały
żagielek
i rozwinięty
z chmur wspomnień
wiatr
wyniesie łódkę
wyplecioną snami
w śródziemnomorskie










prezent



twoje czarne oczy
zamalowane
nocy pędzlem

stoją
bezruchem oparte
w oczekiwaniu

od wiatru
zielonych
wiadomości

że
wróci czas
pływania

z podniesionymi
pełnymi
żaglami

na dni zatrzymane
prezentem
pana










cisza



ukochałeś
ciszę
bez telewizora
i radia
wiadomości
słuchasz
od wróbli
zasiedziałych
pod okapem
chałupy
a jaka
będzie pogoda
od wiatru
zachodniego
kładącego
swoje delikatne
ręce
na twojej
bezimiennej
twarzy
a czy
będzie
deszcz padał
od chmur
w długich
halkach rozpusty
a czy
będzie
słonecznie
od zapachu
nadwiślańskich wiklin
sióstr
kochających
wolne oddychanie
pod żaglami









myśli



to już minęło
rozłożyste
w zielony cień
drzewa
lato

nadeszła
siwa
pokropiona kroplami
deszczu
jesień

i siedzisz
nosem oparty
przy oknie
zaparowanym
wspomnieniami

i myślisz
jak zatrzymać
twego chodzenia
po ziemi mazowieckiej
ślad









jesień



nadchodzi
w długich
włosach wiatru

mokra od fal
przypomnienia
wisły

i płynąca w łódce
z podniesionymi żaglami
chmur

pomalowana
złotym kolorem
przemijania








zawyj do gwiazd



zawyj
do gwiazd
rozsianych
przez sito
architekta światła

ty
zawsze sam
jeździec znikąd

pies wdowy








twój losie



twój losie

wśród cichej nocy zapisany
i przy padającym deszczu smutku
i przy wśród ludzi samotności

nie nie przeskoczysz
nie nie zamarzesz
gumką zapomnienia

i nie zmienisz
co zapisane
w księdze stron
architekta światła

twój losie

niech się stanie
i wypełnia do przepełnienia

to

co od prawa
do lewa








konwia



ty
napełniona konwia
smutku

stoisz przy drodze
potrącana
i patrzysz oczami
wypolerowanymi
łzami
na dookoła dzień

ty
przepełniona konwia
wypukły menisk

jesteś
zagubionym liściem
wielkiego drzewa
świata








strach i płacz



masz w oczach strach
i płacz

w odbiciu lustra
nie ukryjesz
co zostało
namalowane
ręką budowniczego

ręką
co dał byś został
i rzeźbił
w drewnie swój czas

i pisał słowa
że masz w oczach

strach i płacz








szukanie



tak ci płyną dni
jak z biegiem wisły czas
przyśpieszony
wiatrem wschodu

tak przybywają lata
jak dolewana
na przelanie woda
w garnku życia

tak i stoi cień
za zakrętem dróg
w perspektywie zagubienia

na oddech odpoczywania
na ścieżkę wydeptaną
szukaniem








pół godziny



przyjdź
i siądź
spokojnie wypełnij
pół godziny
i popatrz
wypracowanymi z barwy oczami
i spalonym
nerwowością dnia sercem
i połóż
na okrągłym stoliku
przypalone palce
i zastanów się
co zostanie








w nieswojej ulicy



nie nie nie
nie będziesz przytulony
do piersi matki
bo odeszła za perspektywę
i nie będziesz wiedział
jej imienia
i koloru włosów
i wykroju warg
bo zostałeś wysunięty
jak szuflada
z kredensu rodzinnego

nie będziesz miał przyjaciół
i wśród ludzi sam
czytasz smutek
na karcie
w korytarzu życia

będziesz
jak przyszedłeś
jak chodzisz
jak jesteś
w nieswojej ulicy








co otrzymałeś



jeśli wejdziesz w cień
starych opowieści
z pozamykanych szuflad
do niewiadomości

siądź spokojnie
w fotelu wygody
i zadumaj
co otrzymałeś
na wierzenie

jesteś żal pozostawiony
owoc z dobrego i złego
wiatr zmieniający spokój
i wycie
wśród chodzących

jesteś niepokorą
i nerwowością
z trawiącym wzrokiem
na patrzących

i jesteś wyciszeniem
niżem w odosobnieniu
w drogach poprzeplatanych
przez
inżyniera
malarza
architekta
kolorystę nadziei








jesteś



jesteś

przepełnioną smutkiem drogą
gdzie wiatr łamie radość
a oczy załzawione płaczą
i bez odpowiedzi wołanie
narasta w samotność
w twój dzień
wybrukowany

jesteś

kawałkiem wypalonej szmaty
do wycierania zabrudzonych rąk
z przegrodą zatrzymującą
zamąconą wodę

i jesteś

tylko namalowaną nocą
na skrawku wypoconego
papieru na spalenie
przetrawioną pracą
z napuchniętymi stawami rąk

w odejście








drzewo samotne



drzewo samotne

stojące
pomiędzy górą a niziną

łapiące
wiatr
z obu stron obojętności

zatrzymujące
krople łez
z wypowiadanych słów

drzewo samotne

nadejdzie czas
że staniesz
bez zielonej twarzy

i nieużyteczne

spalą

i nie będziesz








twój roku



twój roku
schodzący po schodkach
w zatrzymanie
do rozliczenia
w ciemni

twój roku
niedoleciałych słów
radosnych
na wzgórzu oczekiwania
własnego

twój roku
spalonych marzeń
w dziurze otchłani
ozonu
i ludzkiego niechcenia

roku schodzący

patrz
jakie oczy
smutkiem malowane
przez oddalenie bliskiego

stoją
w oczekiwaniu
pokorne

i tylko ta łza nocą
niedzielona

i tylko
nadzieja
że będzie








w rodzinny dom



zanim
zamknę oczy
i wypali się
świeczka
i przejdę
na druga stronę
przeistoczenia
w jasny
czy ciemny
cień

daj
architekcie
wejść
w rodzinny dom
namalowany
wspomnieniem dziecka

niechciany tu
niechciany tam
zawsze pod wiatr
i deszcz
i sam

zanim
zamknę oczy
daj wejść
w rodzinny dom








przepraszam



tym
którym
zrobiłem
w brudnych rękawiczkach
przykrość

powiedziałem
w jadącym wózku
słów
przeładowanych
nienawiścią

wypisałem
w żółtych
linijkach listów
zdania
obrażające

i naopowiadałem
drugiemu bliźniemu
z wypełnionej teczki
zamkniętych
wiadomości

i posądzałem
wiosny i zimy
z wyobraźni
nieprzespanych nocy
że było

tych
wszystkich
którym
zrobiłem przykrość
przepraszam










rzexba

... czas zatrzymany ...

wiersze wybrane







Artysta, u którego nie ma granic między kształtem a słowem, będącym na podobieństwo nieobrobionego kamienia, tylko zarysem skrystalizowanej formy.

Wyobraźnia poetycka, druga natura Marka Brzozowskiego, nadaje jak dłuto – form nieokreślonemu. Tonacja wierszy, składających się na ten drugi już tomik Poezji, stopniowo pogodnieje i tylko gdzieniegdzie prześwieca głęboko zakodowany ból i niepokój. Wraz z refleksją nad upływem czasu, środki ekspresji stają się bardziej wyważone, zaś metaforyka - niezmiennie oryginalna, coraz bardziej - wyrafinowana .

Temu Poecie - tylko czas potrafi przynieść pokonanie trudu istnienia i wyprostowanie myśli.

Poezja ta wymiarem tragicznym porusza, a głęboko lirycznym - daje wyraz wiecznemu pragnieniu poetów, aby okruchy życia - ocalić od zapomnienia.






Jolanta Maria Żurawska










mój wysoko siedzący



mój
wysoko siedzący

po
prawicy ojca

w chwale
dni pochmurnych

i błotnistych
nocy jesieni

popatrz
raz jeszcze

okiem możliwości
zatrzymanego

i daj dni
wypełnione

nabrzmiałymi
rękami

w rzeźbieniu








pragnący przytulenia



nie otrzymałeś
przytulenia
matki

nie siedziałeś
ojcu
na kolanach

i babci
nie kręciłeś loków
w posiwiałych włosach

jesteś
przed przełożeniem
na drugą stronę
spokoju

sam
z siwymi włosami
w drodze









modlitwa o syna



panie
za kępą czerwińską
siedzący
z uwitym
z wiklin
krześle dobroci
i przysłonięty
chmurą niewidzenia
widzący wszystko
składam
słowami nieskładnymi
patrząc
oczami
wyrobionymi smutkiem
modlitwę
wróć
słoneczność
synowi








jaskółeczko



jaskółeczko
mości panno

wejdź
pod mój dach
gościnny

przecież
deszcz zapada
twój żakiet ozdobny

i białą
urody
koszulkę

jaskółeczko
mości panno

siedzę

na tarasie
spokoju

i liczę padające
w zieloną trawę
skoszone nadzieje

i patrzę w wisłę
przyjmującą
płakanie

i moje
bezmyślenie
owocujące

jaskółeczko
mości panno

wejdź
pod mój dach
gościnny








zasmucenie



zasmucił
się pan

zapłakały chmury
nad odeszłym
czasem młodości

na niewymalowanych
bielą patrzącą
płótnach

na niewyrzeźbionych
w białym marmurze
rzeźbach

na niewydrukowanych
tłustym drukiem
przemyśleniach

zasmucił
się pan









chciałbyś



chciałbyś
wyjechać
za horyzont
gdzie nie pada
jesienny deszcz

i po jesiennym
nie przychodzi
cieniem
w kufajce mrozu
zima

otulona
szalem wzorów
malująca
nostalgię
przeziębienie

a śnieg
padający
zaniebieszczeniem
tłumi miłość
do słońca

chciałbyś
wyjechać
i pływać
cały rok
pod żaglami radości










płockie marzenia



odłożyłeś
na półkę przeczekania

wyhodowane
chodzeniem codziennym
na płockie tumy

marzenia

rozwinięte
z rozłożystymi kasztanami
żaglami
zielonych płócien

napiętych wiatrem
od wisły
i od radziwia

i jesteś
i stoisz w cieniu

czekający

z marzeń
pod kasztanami






drzewo




drzewo
stojące
w rozkopanych myślach
drogi mazowieckiej
w poprzeplatanych
cieniem
i deszczem
dniach jesieni

w zamalowanych
codziennością
marzeniach
o rzeźbieniu

w twardym hardością
jak ty
drzewo
kamieniu nieobrobionym








rzeźbo oczekująca



zimna
w brązie
rzeźbo

oczekująca

jesteś
zatrzymanym marzeniem

na kostce
w czerni granitu

jesteś
nadzieją

że
w kolejnym
roku
wyczekiwania

ożyjesz








władzi brzozowskiej



moja
ty piękna

z piersią krągłą
do przytulenia

i z rękami
wykrzywionymi pracą

masz
zaleczone serce
miłością

którą
w czasie niepogody

dałaś
dziecku






po ścieżce




twoje
chodzenie
po ścieżce mazowieckich lat

przyciętej
ostrzem słów
kosy

osadzonej

na fundamencie
wypowiadanych

z szybkością
przecinającej czas
jaskółki

zdań

bez zaprawy
wiążącej

jest

chodzeniem
po ścieżce








mogło być codziennie



przekręciłeś klucz
w zamku
zardzewiałych wspomnień

i położyły ręce
na twoich
przeszłych dniach

zielenią kwitnące
smukłe dziewczyny

mazowieckie wikliny

a wiatr
ciągle wiejący
radością rybackich żagli

odsłania
niespełnione marzenia

aby bez przekręcenia
klucza wspomnień

mogło być
codziennie








ptaku marzeń



i nie przyjdziesz
oddać snu radości
w ręce otwarte

w przepojony pamięcią
wdzięk niezatrzymany

co codziennie patrzy

na pofalowanych
słońcem wzgórzach

nad zatoką zapomnienia

nie przyjdziesz

zamknięty bezuśmiechem

ptaku marzeń









zapisane słowa



płynie
woda
od krakowa
wiosenny
przybór
niesie
w ramionach
wisły
chłopięce
marzenia
że w zielonym
lesie
wiklin
jest
ukryta
skrzynka
wiadomości
i
zapisane
słowa








pytanie



przez

sparcowany
dzień

i przez

zamalowaną
szarą farbą

niepamięci porannej
noc

i przez

nieujarzmione
cuglami życia
marzenia

zadajesz
jedno
pytanie

kto








samotnik biały



to
co chciałeś

zobaczyłeś
dotknąłeś
i przytuliłeś

byłeś
za czarnym schwarzwaldem
nad luzerneńskim jeziorem

i patrzyłeś

jak chmury
toczą
plotkarskie rozmowy

i jak szczyt pilatusa
śmieje słońcem
w twe oczy

jesteś tym
co w snach widział

jezioro
czterech kantonów

a na pofalowanej
mgle

samotnik
biały żagiel








na wodzie zapomnienia



chciałbyś

odpocząć

na wodzie zapomnienia

pod żaglami spokoju
białymi marzeniami

i patrzeniem
w dal horyzontu

że może

przyjdzie
przed zachodem dzień

wyczekiwany

przez sen prawdy

i zapuka

do drzwi czekającego








przy krawężniku ulicy



przez
zaszczekane
nicniewartością dni

szedłeś
przy krawężniku

ze
spuszczonymi oczami
namalowanymi
cieniem smutku

i
brałeś
z półki życia

stojące
na zakup

kwiaty

z nadzieją
że podlewane
twoja otwartością

dadzą
wiosenne kwitnienie








miałeś



miałeś
podaną radość
w dzbanku
z gliny czułości

i dzień w dzień
słonecznymi kolorami
malowany

i zapatrzenie
że jesteś

i
niemyślący
co mogłeś mieć

i
co nie chciałeś

jesteś
jesienny








los



jak szybko
zleciało
po schodach
kalendarza
lato

stoją
nad twarzą
wisły
mgły
wybielone

a wiatr
za miedzą
w przykucu
przed jesiennym
mazowsza

i odleciały
na swoje ciepłe
długonogie
i długoszyje
bociany

a szybkie
błyskawicą
wymalowane w czerń
jaskółki
też odleciały

tylko
twój odlot
na zielone
wodniste
przykleił

los








płaczące oczy



zawsze
płaczące oczy
zatrzymanych przechodniów

wypłukują smutek

przybrany
przyborem
wody życia

przynoszącej

w słoneczne
dni

cień myślenia

że
nie przerzeźbisz
otrzymanego czasu

przez
płaczące oczy
zatrzymanych przechodniów








wyrobniku cienia



wyrobniku
stojący w cieniu
smutku

otrzymany czas
na wykuwanie radości

w kamieniu nieobrobionym
rozsiałeś

w ugorze
nie wschodzącego słońca

bez
możliwości koszenia
dojrzałej radości

i jesteś tylko
wyrobnikiem cienia








poranek



jeszcze słońce
przełożyło poduszkę
z chmur
na drugą stronę
cienia

jest
monochromatyczne
patrzenie
na rozpylone
nic niemówiące
mgły

śpi
czekając
na poranek promieni
rozleniwiona
nieprzytuleniem słońca
wisła

i zastał
w zegarze
zimowego odmierzania
dni zniechęcających
długobrody
czas

jeszcze
słońce
za horyzontem nie śpieszy
i nic niemówiące
tajemnicze
mgły








pamięci władzi brzozowskiej



deszczu

nie zapadaj
mojego wspomnienia

i stań
nad grobem zadumy
ze mną

słońcem podziękowania

za to że jestem
i oddycham
i pracuję

w dzień odejścia

mazowiecki deszczu
nie zapadaj

mojego wspomnienia
w palącej się świecy








słowa



włożyłeś słowa
jak wkłada w usta
ustnik
grający na trąbce

słowa
nadziejami
nieuczesane

nieprzegrabione
grabiami
porządkujacymi

nieprzewidujące
wykiełkowanie
jesienią
deszczowego








na słoneczne stanie



upadłeś
na kolana

i z tej pozycji
przyjmujesz
dzień powszedni

patrzysz
oczami
namalowanymi bojaźnią

jak ci
poukładał

w schodach
piwnicy
codzienne

nabarmuszony
los

i na kolanach
prosisz
siedzącego

za siódmą chmurą
by wstrzymał
jesienie zachodzące

na słoneczne
stanie na swoim








pieśń



zapukaj
w zamknięte
przed uśmiechem
drzwi

i zaśpiewaj
wyczekiwania pieśń
w zimowe
ciemności wschodu

pieśń
strojoną
czekaniem
w strunach brzmiących








dniu zadumy



przyjdziesz
jutro
dniu
ubrany

w welon
utkany
z jesiennej
zadumy

postawione
w doniczkach
złote i białe
chryzantemy

podlewane
długoletnimi wspomnieniami
po odeszłych
do spotkania

przed mrozem
wschodzącym
po schodkach
wschodu

chronią
zatrzymane
wiosenne
radości

przyjdziesz
jutro
dniu
zadumy

i jesteś blisko
z płonącą pamięcią
co zatrzymali
życie








listku dzikiego wina



drżysz
listku
dzikiego wina

że już
blisko
wschodnia zima

i przyjdzie
w drogi mazowieckie
śnieg

i zapuka
malarz obojętności
mróz

i zatrzyma
falujące płynięcie
rzek

a sople wiszące
ostre
jak nóż

nad tobą
listku
dzikiego wina








pochylona głowa



masz
pochyloną głowę

nasączoną
głupotą niedojrzałych
lat

głupotą podejmowanych
niedojrzałych
decyzji

głupotą odpowiadania
bez przemyślenia
słowem na tak

masz
pochyloną głowę

nasączoną
dojrzałymi przemyśleniami
lat








sam poukładałeś cegły



odsunąłeś
szufladę wspomnień

od ściany

zamalowanej
farbą złuszczającą
ból
z minionego

i patrzysz
jak zmurszały los
tańczy
hołubce śmiechu

że sam
poukładałeś cegły

na
ścianę płaczu








lecą ptaki do swoich



patrz
już zachód
wchodzi w buty
rozlazłej jesieni

i nad bezwietrznią
śpiąca wisła
odbija ostatnie
świecące refleksy

stoją zielenią malowane
na czerwińskowej kępie
olszyny drżące przed zamarzaniem
akacje pamiętające kwitnienie

a nad chmurami
zatrzymanymi uśpieniem
lecą ptaki do swoich
ciepłych rodzinnych








nie śpiesz się



nie śpiesz się
na ciebie
i tak
nikt nie czeka

drzwi radości
pozamykane
kluczem zamrożonym
obojętnością

siądź na krześle
zadumy
i wrzuć myślenie
na bieg chodzenia

i poprzeliczaj
na liczydle twojej młodości
miniony czas
odeszłych marzeń

a tyle miało być
odrostów zielonej radości
w każdy dzień wiosenny
otrzymany pana podarowaniem

a tyle miało być
rzeźbiarskiego życia
wykuwanego dłutem
w białym marmurze

nie śpiesz się
na ciebie
i tak
nikt nie czeka








zatrzymanie pociągu do nikąd



mijają

jak za szybą
jadącego pociągu
do nikąd
bez celu

bezużyteczne
lata

i codzienne
rytualne siedzenie
na wyścielonym smutkiem
stołku

i
codzienne
na obwodzie
zimnej obojętności
walcowanie
pracy

i
codzienne
cieniem samoleżenia
z nadzieją obrosłą
odmawiane pacierze

daj panie
zatrzymanie
pociągu
do nikąd








losie przesmucony



losie
daj wyjść
z zabudowanej
latami
uliczki cienia

wiem

że naładowałem
ciężarem czynów
wózek
podstawiony życia

i wiem

że po równi
pochyłej
obciążone
leciały moje dni

wiem
że co siedzisz
wysoko
za chmurą
i górą

że słyszysz
jak mówię
z głębokości żalu
słowo
przepraszam


i losie
przesmucony
proszę
daj wyjść
z uliczki cienia










rzexba

... ptak deszczem strojony ...

wiersze wybrane







Wiersze wybrane, opatrzone „stemplem akceptacji” Pani Prof. Jolanty Marii Żurawskiej i poety....Pana Mariana Grześczaka.....odręcznym zapisaniem.....: „co w sumie jest całkiem pokaźny tomik „







25.08.2008 r Marian Grześczak









rzexba







jesieni długonoga



z dojrzałymi
kolorem włosami

wiatrem
zaplecionymi
w węzły pamiętania

przytul
stojącego w kącie
niewypełnienia

z głową
pochyloną wstydem

i oczami
nabrzmiałymi bojaźnią
zapisaną latami

przytul
długonoga jesieni

kolorem słowa

drogi ptaku
zabłąkany








akacjo



akacjo

białe winogrono
wiosennych nadziei

mazowiecka
nad wisłą
w czerwińsku
zadumo

z rozłożystymi
ramionami
opiekunki matki
z liszyna czernie

stoisz

namalowana
lekkim uderzeniem
pędzla

i dajesz cień
zasmuconym oczom
wędrowca








w przedpokoju cienia



czekasz
w przedpokoju
zimowego cienia

na
otworzenie
drzwi

naoliwionych
zieloną radością
drzew

że wchodzisz
po schodkach
płockich lat

z marzeniami
wyhodowanymi
pod kasztanami

żaglami
falujących
wspomnień

że będzie
jeszcze
twój dzień








przyjdź nocą niesłyszalną



przyjdź
nocą niesłyszalną
w dźwięki
warszawskich tramwajów


i połóż
głowę
rozczesaną wspomnieniami

na twardej
mojej
poduszce życia

i ogrzej
oddechem
słów budujących

poniżany
pogardzany

trwam
w swojej samotności

codziennego
chleba








na zarzeźbienie



odłożyłeś
wysoko
wydeptane
codziennym chodzeniem
na płockie tumy

marzenia

rozwinięte
z rozłożystymi kasztanami
żaglami
zielonych płócien

napiętych wiatrem
od wisły
i od radziwia

i jesteś
i stoisz w cieniu

czekając

z marzeń
pod kasztanami








wietrzyku



wietrzyku
w krótkiej spódnicy
z długimi nogami
przerośniętymi
marzeniami
i włosami
rozczesanymi
w chmurach
podwijanych
wspomnieniami

wietrzyku
znad mazowieckiej
drogi
piasku złotego
nieprzerobieniem
jesieni
przyjdź blisko
i siądź
na kolanach








deszczu marzeń



deszczu
wczesnomajowych
marzeń

daj
przyrost
na radość
tworzenia

w sośnie mazowieckiej

rozpisanej
słojami śpiewania

wyczarowanych nut

ręką
architekta światła

na górne
i dolne

tony








przy kawie i rożku



i poleciał
po schodkach
odejścia
wschodniego wiatru

czas

otulony
we wspomnienia
napadałego śniegu

zimy

i przyszła
z warkoczem
zielonej nadziei
zalotna wiosna

i przytuliła

przy okrągłym stole
przy kawie
i rożku

zastanowienie








sen



gdzieś
na jednym
z rozleniwionych słońcem
wzgórz

pod czerwoną dachówką
zawstydzenia

w białych ścianach

mieszkam
obok ciebie

i codziennie
oczami
chcącymi jeszcze tworzyć

przesyłam
błyski
światłem serca

i tylko
przerywany
sen

wstaje
w smutku

że był
tylko sobą








zapamiętanie nad wisłą



nie
nie byłeś tam

a wyjechałeś

i nieobecność
stoi w twych drzwiach
smutkiem

że na dwa
już gwiazdy

na nie
zapisały

że jeszcze

na trzy
jest

i na siedem

będzie radością

jak zapamiętanie
nad wisłą

w zielonych
borowiczkach








raz wypłyń pod prąd



weź kajak
z wysoko
wyciętym kokpitem

i siądź
wygodnie
oparty

i połóż
wybrzuszenie
białych marzeń

na tafli
wypolerowanej wisły
bezwietrzem

i z twoimi
napęczniałymi
dojrzałą jesienią myślami

raz
wypłyń
pod prąd








pij ten krupnik



pij
ten krupnik
i płacz

miód
nie zaspawa
słodyczą

goryczy
wschodzącego maja

i zielonych traw
w czerwińskim zakolu

przegotowałeś wodę
na twardo

stoją dni
na sztorc
w gardle

a wspomnienia
płaczą








z ręki nabrzmiałej



tak wypadają
z ręki nabrzmiałej
pracą dni

i patrzysz
obojętnymi
szarością oczami

jak przepalony czas
przegotował
marzenia

spod
tumskich kasztanów
na płockiej skarpie

tam wiatr
od radziwia
i duninowa

pisał długą listę
zatrzymania
że jesteś

i łapałeś
za ogon
ptaki nadziei

i odlatywały
w rzeczywistość
poszarpaną

że wypadają
z ręki nabrzmiałej
dni








kolacja



metka
z czosnkiem
i piwo

siedzisz
na tarasie

przed tobą
zachód
słońca

w pierwszy
jesienny
dzień

stoją
w bezruchu
zahipnotyzowane ciszą

czaple
szare siostry
szarości

i patrzą
jak płynie
wisła

a obok
białe
rybitwy

krzyczą
krzykliwe
kokoty

że
twoja
kolacja








dni niechciane



przyszły dni
niechciane

nie z marzeń
pod płockim kasztanem
wyrysowane

i stanęły
zabetonowanym cieniem
w drodze mazowieckiej

że odszedł
na zaspanie
czas tworzenia

tak tęsknota bycia
w drewnie
wyczekiwany

tak
nagadaniem własnym
przegadany








odcień smutku



napęczniałe dni
szarością jesieni

dają
odcień smutku

i patrzysz
w daleko zawieszone
zdjęcie wiosny

wypełnione
kolorem
nasyconej trawy








w kolejce do okulisty



tak
pole zielonego
ostrego widzenia

przybliża czas
opadających
łez jesieni

a powiększające
pracę
trzykrotne okulary

tną
ostrzem
otwartego noża

przy zamykaniu
głęboką bojaźnią
osadzonych oczu








siedzą na żółtym piasku



siedzą na żółtym piasku
minionego lata

w przykucu
zamyślenia

czy jutro
dzień będzie mroźny

i wiatr okładający
złośliwego wschodu

i czy woda
w pozłoconej

nadzieją wspomnieniami
wiśle

będzie ciepłą
koleżanką dnia

siedzą w przykucu
myślące

smutne szare czaple
i ty








na wiślanej tafli



stoją
zaczarowne
bezruchem
wiatru
wdeptane
w ziemi mazowsza
w piachu
kępy czerwińskiej
malowane
zielenią
lata
zieliste
zielone
żeliste
rozwiązłe
panny
wikliny
z udrapowanymi
włosami
zapachem
zostającym
po deszczu
radości
pływania
na wiślanej
tafli
zapomnienia








zachód nad czerwińskiem



położył
na wypolerowanej
ukochaniem
wiśle
pomarszczonej
zakolami
zachód
okrągłą twarz
dnia
dobrego i złego
i przed zaśnięciem
zmęczeniem patrzenia
na ziemię
zaśpiewał
w przeźroczystym
wietrze
że jutro będzie








nancia



przychodzisz
w snach

i otwierasz
okno
na minione

wchodzisz
jak mgła
w jesieni

czas
słonecznego
dnia i lata

i kładziesz
patrząca
w oczy
mego zadymienia

głowę
nasączoną
miłością

i dotykasz
co zabrałaś
w zimowy dzień








w wieczorny czas



niezatrzymał
cię pan

do zbierania
dojrzałego grona

w swojej
winnicy

popatrzył
oczami

pełnymi
dobroci

jak zmęczone
masz serce

jak wypracowane
ręce

od podawania
radości

jak wypatrzone
oczy

w szukaniu
pojednania

i wezwał
w wieczorny czas








czapla



stoisz
na języku
z piasku mazowsza

ukształtowanym
płynącym nurtem
wisły do krakowa

i patrzysz
znieruchomiałą
ciszą

czy przypłynie
złota
rybka








patrz panie



patrz
jak pracuje
i w soboty
i niedziele

i nabrzmiałe
ma ręce

i przypalone
palce

i jakie
samotne serce

i nikt
nie zapyta
jak ci

i nie powie

są chmury płynące
i stojąca woda

i wiatr
na żagle

patrz
jak pracuje








rozczesaniem włosów
fryderyka chopina



czy
mógłbyś zatrzymać panie

rzeźbiarski czas
w sośnie mazowieckiej

w napiętych
strunach słoi

w kolorycie śpiewu

rozczesaniem
włosów wierzby
fryderyka chopina

w żelazowej woli








w schwarzwaldzie



tak smutno

że zostałeś
i stoisz

na dzień
i na noc

na słoneczne
i zimowe patrzenie

i przycinanie
i na zbieranie

zielonego
i czerwonego grona

i radosny
mój dzień

że
wyrzeźbiony sercem

w kościele
ballrechten dottingen

antoni
jesteś








w koronie wstydu



na pierwsze imię
zygmunt dano
brandenburski

i w koronie wstydu
mówisz słowa

przepraszam

dał czas
wyprostowanie myśli

poniewczasie

dał czas
patrzenie
ostrością niemieckiego
tessara

poniewczasie

i co mogło być

poniewczasie

przyjdzie
w reinkarnacji bycia

będzie








daj spokój



uspokój
pełną myśli
napęczniałych marzeniami
płockich lat

głowę

i daj
radosne wiosenne
na rzeźbienie

w kamieniu nieobrobionym
w carrarze

i w sośnie mazowieckiej
nad wisłą czerwińska

daj spokój
napalonej głowie
dziecięcymi marzeniami

panie








rozmowa



ja do ciebie piszę
moje słowa
obudowane pytajnikami

że jeśli wielki budowniczy
dał czas na oddychanie

na chodzenie
po warszawskiej ulicy
nasączonej spalinami

od fasady domu
i tynku spadającego
do burtnika
wypolerowanego moimi spojrzeniami

to ty przypisany
na podarowane dni
jesteś i bądź i siądź
przy moim stole wigilijnym

opiekuńczy aniele








na czerwińskim brzegu



z zielonym
odrostem
włosów
mazowieckich wierzb

z wiosennym
układaniem
w grządki uspokojenia
falującej wiatrem
twarzy wisły

z przyrostem
tęsknoty
strojącej latami
za odnalezieniem
własnego cienia

na czerwińskim
brzegu
stoisz
modlisz się

daj panie








jak uśmiechnie się los



jak uśmiechnie się los

i przewróci
na lewą stronę
noszony smutek

będziesz
chodzącą radością
dnia wiosennego
i dojrzałej jesieni

będziesz
stawiał żagle na sztorc
w śpiewie falujących
białych płócien

i płynął
korytem rozleniwionej wisły

wołając

dzięki dzięki dzięki

że uśmiechnął się los








gorące uspokojenie



przyszedłeś

w ostatni
dzień stycznia

zapadanego
niebieskim śniegiem

farbowanym

spalinami
warszawskich aut

i siadłeś

przy purpurowym
stole odpoczywania

i zamówiłeś
uspokojenie

w gorącej filiżance
czekolady








ty szukający



siadłeś
na placu zamkowym

pod kolumną zygmunta

i w ogródku
na bruku warszawskim

patrzysz
na idących

szukasz

podobieństwa
w ruchu

w owalu twarzy
w oczach

nabrzmiałych
latami wypatrywania

ty

szukający
na zabrukowanej drodze

radości








płaski czas



pijesz
po dwóch
zastałych tygodniach

wspomnienia spienione
w filiżance
nabrzmiałej cappuccino

i
widzisz
przy stole

jak
przez palce
przewalcowane pracą

przelatuje
płaski
czas

i w wiśle
warszawskich dni
topi

co napisał
w kamiennej księdze
koślawy los








w przestrzeń



powinieneś odejść
w przestrzeń
zamurowaną

gdzie
nikt nie zapyta

jakie imię
nadała ci matka

i nie będziesz prosił
o ciepła dotykanie

i szukał

dni
nasłonecznionych








grasz płacz



nie otwierasz
na uśmiech warg

masz zaciśnięte

jak ściśnięte
cieniem serce

i stoisz sam
w lesie obojętności

i sam grasz
płacz

wyśpiewanie życia

poukładanego
własnymi rękami








i.. jesteś



i jesteś bagażem
stojącym
przy drzwiach

nie wiadomo
wnoszonym
czy wynoszonym

i jesteś
kawałkiem drewna

na płomień
lub na kłodę
nie wiadomo

i jesteś

naładowaną do krzyku
mazowiecką żółcią
w powietrzu pośmiewiska

lub gdzieś

nie wiadomo








jak cicho



jak cicho
jeszcze słońce
za drzewami
zielonych wachlarzy
poprzedzieranych
spadającymi liśćiami
napęczniałą jesienią
październikowych
dni pierwszych

jeszcze
wypolerowana różem
wspomnień lata
gorących dni
stroi
rozleniwiona wisła

i jeszcze
siedzą
na wykrojonym piasku
w kształcie wykrzyknika
przytulone
przyciąganiem
odpoczynku
biało szare
rybitwy

i jeszcze
patrzysz
jak obgryziony
księżyc
świeci
przed nadchodzącym
na dobranoc








jesteś bez odpowiedzi



a może

jest
daleko od warszawy

albo blisko

na drugiej stronie
ulicy

twój brat

a może

jest
obok chodzących
przy krawężniku smutku

twoja siostra

patrzysz


oczami
namalowanymi cieniem

i jesteś

bez odpowiedzi








żagiel donikąd



za górą
za rzeką

za czarnolasem
scharzwaldzkim

i za jeziorem
luzerneńskim

za alpami poszarpanymi
wspomnieniami

w zakolu zatoki
ciepłego wiatru brata

patrzysz na płynący donikąd

biały żagiel








dzień zachodu



jak tańczy
fokstrota

spadający
liść

z jesiennego
drzewa nadziei

masz
siwe włosy

od wyblakłego
słońca mazowsza

i wyleniałe
oczy

od wypatrzenia
w dal

i nic
nie przychodzi

w drzwi
oczekiwania

i nikt
nie zapuka

a tylko
wykręcony czas

przybliża
dzień zachodu








aksamitna złości



jedź
gdzie cię
oczy poniosą

i
nie wracaj
aksamitna złości

jadzie
wędrującego
miotu

z przepalonymi
nienawiścią
myślami

i myślący
o swoim
spełnieniu








przechodzą dni



przechodzą
w przeciągach
mazowieckich dni
jeden schodek
drugi schodek
i coraz bliżej
wzgórza odpoczywania
i siądziesz
przed bramą
dobrego i złego
i którą połać
zamalowanych
niewidzeniem drzwi
otworzy
wielki architekt
i co powie
czy czas twój
i zadane talentu
rozkwitło
i jeden schodek
w drugi schodek
czy tylko








ile zostało



jak
ci leci czas

co
przyjdzie
dnia następnego

i co
powie

w szeregu
szarej
pracy
stojącego

ile
zostało
na palenie
w świecy bycia

w chodzeniu

po zielonej
soczystej trawie








mniej wypowiadanych słów



już
za późno
pukać w drzwi
zardzewiałe nieotwieraniem
tego co wymarzyłeś

czas
utopił
w głębokim
piasku mazowieckim
twoje
radości patrzenia

i tylko
stojąca jesień
w samotności
chodzących dookoła

i tylko
na przetrwanie
mniej
wypowiadanych słów








twój zbałamucony czas



przejdą
po schodach
dni

i
zostanie nic

cień

zajdzie za
mur obojętności

wiatr

ucichnie w smutku
zastania

deszcz

jesiennym patrzeniem
przejdzie
w sople lodu

i tylko
łzy

ślady trawiące
twój zbałamucony czas

pozostaną








a na tych skrzypcach



a
na tych skrzypcach
płaczą
twoje oczy
i rozciąga
się wstecz
droga pamięci
głosy
odeszłych
ojca
i matki

napięte
struny
płaczą
twoje oczy
a serce
potrzebujące
przytulenia
jest zimne

a
na tych skrzypcach
grają
odeszłym
żal








porzucona drogo



nikt
ciebie
nie chce

idź
na rozstaje
porzucona
drogo

i
postaw namiot
okopany
smutkiem

i
bądź
paląca świece
jutra

i odejdź












... wiatrem przeplecione słowa ...

wiersze wybrane


rzexba





…….minął czas, zasłaniać się tarczą słów, do wstępu moich wierszy –
przez nazwiska z wyższej półki piszących.

…….chodzący w drodze mazowieckiej – w cieniu chmur i śpiewających
zielonych nadwiślańskich wiklin – wiatrem strojonych……

zapisuję to – co zalega i trawi




Marek Brzozowski










nie czekaj



nie czekaj

otworzy wiatr
okno

i wiosną
przyniesie
zielone nadzieja
jaskółka

masz tak
zapisany
w drabinie
koślawy
los

i chodzisz
od poczęcia
w ulicy
cienia

namalowanej
numerem
trzy








synowi



tak bym chciał
wyłożyć
na drodze mazowsza
czerwony dywan
fartownych dni

by każde ranne
w okno
świeciło
słonecznie

i zazielenione łąki
nad wisłą czerwińska
soczystością traw
śpiewały
wespół
zespół
z rozplecionymi włosami
lubieżnych wiklin

tak bym chciał
fartownych dni
synowi








realizowanie



nie pytaj
tomi

bez pomocy

jaskółek lepiących
pod moim oknem spokoju
gniazda
na rodzinne

bez pomocy

miłości płocka
wypełnionym
sercem
drugiej matki

bez pomocy

co zapisał
w księdze urodzenia
wielki budowniczy

zasłyszanymi fałszywkami
nie odczytał bym

z lewej
i prawej półkuli

realizowania








byś pojechał



byś pojechał
gdzie
oczy poniosą

za horyzont
drzew
na kępie

za wał
przeciwpowodziowy

i za
żelazową wolę

daleko daleko
gdzie nikt

nie będzie patrzył
okiem koślawym

niewypowiadając
wypowiadał myślami

słowa
wypełnione przymiotnikami








wznoszenie nadzieją



to wstępne
po schodach
wznoszenie

do uśmiechniętych
dni
w oczekiwaniu wiosny

wyjście między murami
zimnym sercem
w ulice warszawy

jesteś patrzący jutrem
co przyjdzie zza węgła
oszronionego stycznia

który odpłynie
jak brudna kra
ogrzana nadzieją








na osłodzenie



masz uspokojenie
od codziennego
wrzątku
z myślami
naciągniętymi
jak proca

przy oknie
zamalowanym
nałożoną mgłą
niepowiedzenia

słowami
może bolącymi
a prawdą
w twarz

że jesteś
kawałkiem
przefermentowanego
owocu
nie z dobrego drzewa

i pijesz
na osłodzenie
utkanego
życiem smutku

gorącą gęsta gorzką
czekoladę








pij …..



pij pij pij
spienione cappuccino

spienione
jak po przejściu
wiatru
woda
w wiśle
około czerwińska

jak wyprane
w bali codziennego
i rozwieszone na lince zapomnienia
twoje życie

jesteś
wyłagodzony
pełnią kolorów
w palecie
jesieni








modlę słowa



tylko ty

za bezchmurnym niebem
położoną
pędzla szarością
i stojącą zadumą

jesteś

i dzień w dzień
dajesz poddychanie

jak dałeś
wybranie
z rowu przydrożnego
życie

że jestem

i w każdy przedporanek
i w łóżku wyziębionym
modlę słowa
samosiejką radości

dziękuję








na ile dni



tak
ci pozostał
czas

i nie wiesz
w której kieszeni
masz

ukryte
zapisania

na papirusie
otrzymanym

w dniu
długowłosej gwiazdy

oddalonej
i bliskiej

od odpowiedzi
na ile dni

masz
otwarty nóż








każdy nowowstający dzień



każdy
nowowstający dzień
w zimowej oprawie
śniegiem
strojonej ulicy
i malowaniem szyb
we wzory
odczytujące
rzeźbiarskie formy

każdy
nowowstający dzień
jest
przyniesionym prezentem
otrzymanym
w drzwiach
skrzypiącego życia
z gwiazdą
przynależnienia








drzewo samotne



drzewo
stojące
po drugiej stronie
brzegu

bez liści
rodzinnych
i rodzeństwa

z odkopanymi
korzeniami
na plucie
deszczem

i ściskane
jak w imadle
stołu stolarskiego
przymiotnikami

drzewo
samotne

na wietrze
dnia








pytanie



czy
dzisiejszy dzień

otwarty
ciepłotą wiosny

przytulonej
do rozkwitających pąków
na ramionach drzew

i patrzący
słonecznym okiem

na oblicze
twoje

jak w lustrze
płynącej marzeniami
wiśle

jest dniem
twoich urodzin








przychodzą dni pamięci



przychodzą dni pamięci
ze schodków
płockiej młodości
znad wisły
u podnóża tum

gdzie wiatr
od duninowa
rozczesywał
skręcone marzeniami
włosy

a od radziwia
jak tyczka
w ogrodzie proboszcza
sterczała
czerwona wieża
kościoła

i skośno
położony most
łącznik odjazdów
na sierpc i kutno
ażurem konstrukcji
śpiewał

tej co zatrzymała
sercem








odpalić wspomnienia



przyjechałeś

by siąść
na stołku rozstawionym
na trzy

i odpalić pamięcią
wspomnienia

minionego

wyłożonego
ciepłotą serca

i zapalić znicz

wznoszący
modlitwy

i podziękowania

za zatrzymane
życie








kwiaty



nie narzekaj

poustawiałeś
kwiaty
kupione
z ręki
w korytarzu
pełnego przeciągu

bez
otworów okiennych
dających światło
na dzień

i wyrosły
obrosły
zaowocowały
przemądrzały

owocem
zimna








nie miej żalu



nie miej
żalu
do nikogo

że sam
położyłeś
pełną marzeń
głowę

do twardej
poduszki

nasączonej
latami
nieoczekiwania

że sam
ścielesz
ogrzane
twoją samotnością
legowisko

że sam
w środku
drzew
opowiadających
jesteś








nawet komar



nawet komar
nie ukąsi

latają
dookoła
brzęczą
siadają
śpiewają
na twoich
rękach

i odlatują

on
ma złą krew
zero
pełne zero
i erha
minus

krew
złości
żalu
i cienia

nawet
komar
nie przytuli








szukanie kotwicy



jeszcze
śpią
w gniazdach
nadplutych
z miłości

i przylepionych
śliną rodzinnego
do twego
zadaszenia
jaskółki

a ty
już siadłeś
przed szybą
wyczyszczoną
z prawdy
wiadomości

i patrzysz
myślami
porannymi
rozczesanymi
na chmury

nad wolno
przesuwającą
swój czas
wisłą

twe oczy wyprane
z błysku
szukają kotwicy

w porcie
ojczystego
wiatru








z gwiazdą poczęcia



tak chłodno

słońce obrażone
że wiatr
znad wisły
nie przegonił
stojących chmur

jak nieruchome twoje dni
zamknięte na klucz
przed wiadomościami

i jeszcze deszcz
posypał krople
wypolerowane
oziębieniem

na zielona
soczysta
mazowiecka trawę

i tylko
marzenia
przebijają
przez chmury

przyniesione
z gwiazdą poczęcia








świeca pamięci



byłeś
w dzień
nasycony
żalem
zamalowanym
w palącej
się świecy
pamięci

i popatrzyłeś
na otwartość
serca
oddanego
w czasie
brunatnych dni

wypełnionych
nienawiścią
w słowach
i strzelaniem
w ruszające się życie

byłeś
w dzień
odejścia
corocznicy

tej
co zatrzymała








pochylone myśli



masz
pochylone myśli
na mazowieckiej
ziemi

wyłożonej
twoim chodzeniem
od wiosny
zielonych żagli
rozpiętych
w nadwiślańskich
topolach

i masz
pełne kieszenie
wyleżałych oczekiwań
że wzejdą
za chmury słonecznie

i staną
na burcie
twojej rozbujanej łódki








wypełnienie



czy jeszcze
na spadku
zamulonej drogi

przed
zachodem dni
osmolonych
zwiędłymi oczekiwaniami

w różowej
bezwstydnej
halce rozpusty

przyjdzie
jednej nocy
wypełnienie








przeznaczenie z anny



myślałeś
miałeś nadzieję
wyhodowaną
rozpiętym
welonem nocy

że otworzy
szeroko
wymalowane drzwi

jak na zalipiu

i miękkimi rękami
czułości

wyrosłymi
na dynasach
do przytulenia

powie

w rozwarciu warg
do całowania

moje przeznaczenie
z kościoła anny








czy wiesz



czy wiesz
jak pachnie
wieczorową porą

nad wisłą
czerwińska

w spokoju
bezwietrza

przed zaśnięciem
wisły
odbijającej
olchy

i ta dal
patrzenia
w rozmyślaniach

czy wiesz
jak pachnie
wilgocią

tęsknota








siostro



siostro

siedząca
z szeroko rozwartymi
nogami pewności

i oczami uwypuklonymi
patrzeniem

przyklejona
codzienną miłością

towarzyszko
zacienionych dni
wyrzeźbionych
wyostrzoną głupotą

i słowami wyprzedzającymi
przefiltrowanie myśli

jesteś siostro
bliźniakiem codziennego

i drabiną wejścia
po szczeblach
wiadomości

i wymazujesz nocą
jak gumką kauczukową

wyrzucane
z jadem żmij

słowa brudne

ty szkarłatna żabo








wiatr od wyszogrodu



wiatr
od wyszogrodu
poodwracał
na lewą burtę
pływające fale

i białe
rozpięte żagle
to w górze
to w tunelu spokoju
szerokością wisły

pod kępę czerwińską
na przytulenie
i przeczekanie
jesiennego dnia
w czerwcu

chwieją się
jak po pejsakówce
ostrej procentami

rozczesane włosy
kochanek nadziei
zielonych wiklin

a na niebie
buro szaro

wałkiem włochatym
malarskim

zamalowano
dal








przemyślenie



jak nadejdzie
w welonie spokoju
w łożu leżenie

nie przyłożysz
radosnego
oddawania ciepła
i chęci dotykania

nie powiesz

jestem
naładowanym
akumulatorem
przed jesienią

chcę kręcić
jak rozrusznik doskonały

byś uśmiechnął
zasmucone oczy








zamknąć na kłódkę



powinieneś
zamknąć
na kłódkę
wypowiadane słowa

i uśmiechnięty
nadziejami
że znalazłeś
kwiat paproci

doświadczony
przerosły w lata
powinieneś
myśleć

co chcesz
powiedzieć








moja gwiazdo



moja ty
co wzeszłaś
o porze
dnia czy nocy
tobie wiadomej

w zimowy
śniegiem wschodu
wyściełany czas
czy w zenicie lata
z przyczepionymi
warkoczami słońca

a może
w dojrzałej
nasyconej
złotem jesieni
porze

ty moja
opiekuńcza
z uśmiechem
zatrzymanym

bądź codziennie
w dotykaniu
lekkim
zarzuconym
na chmurę
welonem

moja ty
gwiazdo
rozjaśniająca

smutek
wywalcowany
w drodze

cień
przyklejony
nieodklejeniem
i nadzieje
stojące
pod rękę
z marzeniami

w moim porcie urodzenia








niepotrzebny kamień



zawsze
musisz chodzić
w cieniu
spalonego czasu

i za mgły
pokłębionej
niewypisaniem
prawdy

jesteś
obok
z oczami
wypełnionymi
smutkiem

bez
otrzymania
słowa
dobrem
polerowanego

jesteś
jak leżący
przydrożny kamień

niepotrzebny








miałeś uspokojenie



miałeś
uspokojenie
w wyłożonej miłością
płynącej
dniem i nocą
rzece życia

i siedziałeś
w wykrojonym
przyjaznym patrzeniem
kokpicie

a w noce
po burzliwym
wietrze
przytulenie
wyciszające

porannie
wpisywane
na powitanie
słowa
w całowaniu

wszedłeś
pod pręgierz
spadających
kaskad
oddalających

co miałeś








stara łajba



jesteś
jak żagiel
w linii łopotu

i stoisz
w nieswoje przystani
zamulonej
wypowiadanymi słowami

jest ci ciężko

słowa jak balast
obciążają
wyporność dna

tylko
w noce
zaciągnięte mgłą

przychodzą
szepty przyjazne

i wtedy
dotykają
twoją starą łajbę








hołubce nieakceptacji



możesz
tylko siąść
przy okrągłym
stole
wyłożonym szkłem

które
odbija
jak lustro

twoją
wymarszczoną
dniem
twarz

czy to szkło
odbija
codzienność
bijącego serca


tańczą
bezrytmem odczuwania
hołubce
nieakceptacjii








tak daleko



tak daleko

by zobaczyć
przykryty
zasłoną z chmur

utkaną
tajemnicą
na górze

i przekazaną
na codzienne

i codziennie
szukasz
patrząc
w głąb niewidzenia

i tylko
serce bijące
odmierza

ten czas








nikt nie przytuli



ciebie

nikt
nie przytuli

leżysz
przykryty marzeniami


co siedzą

na krawędzi
wyziębionego łóżka

czekasz

nikt
nie przychodzi

po schodach
wiosny

tylko

obrosłe marzenia
i oczekiwanie








kawałek czułości



taki masz
zasłonięty
zasłoną
padającego deszczu
dzień zachodu

i twoje czekanie
stoi
pod rynną spadających
nadziei

że przyjdzie
dla ciebie
słoneczne
codzienne

i nie będziesz
prosił
o kawałek
czułości








a ty gdzie



już
odleciały jaskółki
panny
szybkolotne

i odleciały
bociany
długonogie

po drabinie
wychodzącego
lata

wchodzi
dojrzała
kształtami
jesień

i zadaje
coroczne
pytanie

jak
w pierwszej
klasie

przy tablicy

a ty
gdzie








wiosna



lecą
po schodach
wyłożonych
jesienią
dni

i tylko
zostają
zapisane
w twardym
kamieniu przeznaczenia
nadzieje

że po jesieni
przyjdzie
i po zimie
wyostrzonej
soplami lodu
chodzących

przyjdzie
pełna ciepłego
patrzenia
i dotykania

wiosna








stojąca dal



czemu
masz
zawieszony kamień
do pleców
życia

wchodzisz
w dół zapomnienia
bez dotyku
oczekiwania


masz
załzawione
oczy
suchością
wypatrywania

i tylko
chmury
i woda

i stojąca
w bezwietrzu
dal








z bliznami



jesteś
kawałkiem
zwiniętego
smutku

nasączonego
patrzeniem
zimnych
niedotykań

i stoisz
pod drzewem
niewiadomego
odrostu korzeni

z bliznami

śladem
pamięci
zapisanej








oziębiony



masz
zacieniony dzień
pamięcią
wmurowaną
z nocy
co przyszła
z krwawą kosą

i jesteś
z ocalałych
zatrzymanych
z rozjazdu
ostateczności

i wśród ludzi
nagromadzonych
urąganiem

że bez uśmiechu

jesteś
oziębiony








za was piję



za was piję

w szkle
wypełnionym
pamięcią

w zimny dzień
majowego
siedzę
przy oknie otwartości
marzeń

i wspominam czas
co zleciał na mordę
po schodkach
z górek niemieckich
obok tum płockich

do wisły

nad którą
w przysiadzie skupienia
modliłem

daj panie
rzeźbić
otrzymany czas

stasiu
i władziu

za was piję

bo żyję








rodzinny wiatr



tak
przychodzą
w noce
przytulone
marzenia

siadają
na krawędzi
wyziębionego
tęsknotą
łóżka

i rozczesują
nadzieje
w ramie
słonecznego obrazu

jak
stawiasz
żagle
wybielone
oczekiwaniem

na rodzinny
wiatr








jesień



przykryta
wiejącym
od wschodu
wiatrem

i chodząca
nad wybrzuszonymi
rozczesanymi
białymi falami
wisły

nad którymi
wyrzeźbione
piersią wypukłą
pełną kobiecości
chmury

wchodzi
po drabinie
szczebli
wypolerowanych
deszczem

jesień








matko



ty
co przychodzisz
w welonie
nadwiślańskiej mgły

w noc
wypełnioną
po brzegi
niewiadomości

i siadasz
na krawędzi
mojego snu

dotykając
głodnego
czułości

przyjdź
i jutro
i zostań

matko











rzexba

… pod rynną życia …

wiersze wybrane 2015









napisać słów kilka, nie trudno smartfonem dotykowym – proste zdania, oszczędne… jak dawniej na Poczcie, w blankiecie telegramu……..


odszedł tamten czas, nastąpiło nowe …ale czy lepsze – i w tym momencie, stawiam długi myślnik…..


ja - mimo zerwanych kartek w kalendarzu i zawieszonych jeszcze… mimo ośnieżonej głowy, włosem pozostałym – jak w leśnej przecince i stałym wiatrem - od dziobu, w łódkę rozbujaną pamięcią, że w łopocie strzelają żagle przekleństwami, przypominając zasuszony czas i oczy wybłyszczone …..



że .… mam własne słowa …
że …. poustawiane w arytmię ….
że …. pourywane myśli …
że …. poszarpane jak moje życie …



a … jestem …
i dziękuję   -   co zatrzymali   -






Marek Brzozowski









córka rybaka …..



tak
to już
rok nowy

przyszedł
w krótkich spodenkach
podwiązanych
wyplecionymi
nadziejami
zielonych wiklin

śpiewających
wiatrem
kępy czerwińskiej

melodiami
mazurków chopina

i melodiami
samotnego żagla
wypełnionego sercem

córki rybaka
z liszyna czernie








znicz pamięci



masz
tyle
wyrosłych
w ziemi mazowieckiej
opisanek

siądź
na twardym krześle
w tarasie wiosny

patrząc
na zazielone
gibkie
siostry wikliny

i łapiąc
w pomalowane
farbą starości
włosy

wiatr
od płockich tum

zapal
w pisane słowa
znicz pamięci








widzenie



siadasz
w wygodnym fotelu
na jasnej ulicy

i pijesz spokój
w wyłożonej bielą
cappuccino

przychodzą
po drabinie
przystawionej
do stropu głowy

wspomnienia

załadowane
latami
w ciasnym pokoju
wymurowanym

fałszywą kleiną
z ubytku

i przymykasz
wyblaknięte oczy
wschodami
i zachodami jesieni

i widzisz
zielone
soczyste trawy








ty



twoje usta
wykrojone
rzeźbiarskim dotknięciem

wypowiadają
jak łuk
napięty strzałą

słowa

trafiające
w wyplecioną
matowo
wycieraczkę

strząchniętą
z błota
wychodzonego

w niecce
między
wzgórzami życia

i jesteś
postrzelony
grotem

wypowiadanych słów








taryfa oziębienia



miałeś
podaną
na tacy
codziennego

akceptację
jak
pachnącą
wiosenną akację

i miałeś
przyzwolenie
w otwartym szlabanie

na przytulenie
i całowanie

wszedłeś
w dzień
w miesiące
i lata

w taryfę
oziębienia

w zamknięty
szlaban








płaczą oczy



płaczą oczy

jak zabolało
serce

przyszedłeś
i powiedziałeś
w wychodzonej
ulicy

wyłożonej
znieczulicą

z dawno
uformowanej trylinki

jesteś
małą łódeczką
zwiniętą
z wyczytanej gazety
artykułami nieprzychylności

i płynącą
rynsztokiem
niezadowolenia

jesteś tylko
rozrabiaczem zaprawy
budowania słów
na rozplantowanie








pani mgło



pani mgło

w płaszczu
utkanym
z zatrzymanych
tajemnic

jesteś cicha

dyskretność
zakładasz
na stojące drzewa

i otulasz
moje siostry
gibkie wikliny

wiatr
znany z nerwowości
jest wyciszony

i patrzy
pełen zadumy

jak
pani mgło

majestatycznie
ogarniasz
moje myślenie








przytulenie



pytasz
kiedy pójdę
do sklepu
kupić przytulenie

zszedłem po schodkach
w dół stojącego cienia

bez podświetlenia
na szczelinę
nadziei

że za każdą
w sukience zieleni
wiosną

i z wiatrem
osuszającym
twoje łzy

i noszonym
w plecaku wypełnienia
przekleństwem

będziesz miał
jak co dał
powietrze
na oddychanie

przytulenie








wierna pamięć



moje

co przychodzisz
pełną
nocą

siadasz
na krawędzi
spokoju

dotykasz
lekkością
pamięci

czas
pozostawiony

otrzymany

ciepłoty zapisanej
w spotkaniu

u anny








zapisanie



takie masz
zapisanie

w karcie
menu

które
wyłożył
na stole życia

szef
kuchni

i ustawiono
tam krzesło

przy ścianie
cienia

jedno








mieszadło spokoju



niedziela

cicho

śpi
brat wiatr

stoją

po zimie
bez spódniczek zieleni

wierzby

a olchy wybujałe

myją porannie
twarz

w wiśle

kępa czerwińska
śpi

jest cicho

tylko ty

mieszasz spokój
swoimi myślami








kochanki



wstałeś porannie

i siadłeś

przed szybą przeźroczystą
wypolerowaną
twoim patrzeniem

i po nocy
wypełnionej
farbą niewidzenia

widzisz
rozleniwioną
w odpoczywaniu wisłę

a na burcie
odkrytej
kępy czerwińskiej

stoją

twoje lubieżne
poubierane
w halki
kochanki

pomalowane

przez wiosnę
w zielone








panna długowłosa



nad wisłą

rozbielona
pędzlem aksamitnym

ręką malarza
pana

położyła
swoje wypukłości

panna
zalotność długowłosa

z niesplecionymi warkoczami
jak wstała
z łóżka wylegiwania

przeciąga leniwie
sieci słońca

po konturach
stojących na baczność

w oczekiwaniu
przyjaznego wiatru

w drzewa nadziei








nic nie wolno



nic
nie wolno

zakazano

stoisz
ze swoimi marzeniami

zamurowanymi

w pokoju
wynajętym
głupotą

matka
nauczyła
klepać słowa

nieprzecedzone
w durszlaku
na obiad

i masz

zbudowany mur
obojętności

jesteś głodny








góral z płocka



tak ci
wchodzą dni

po drabinie

a do chmur
jak daleko

tak
jak do wypełnienia
marzeń

zapisanych
na liściach kasztanów

w wysokim
wzgórzu
tumskim

ty

góral
z mazowsza
płocka

stoisz

przed drabiną
do rzeźbienia

w kamieniu
nieobrobionym

powiedziała
profesor nitschowa








w nowo otwartym zeszycie



w nowo otwartym
zeszycie

wypełnione
bielą
patrzą

co zapiszesz

czy
w ciągu lat
otrzymanych

zatrzymaniem

wyciągniętego
z rowu odejścia

tylko
wpiszesz
żalem

wybrukowanym
z ulicy życia

czy z wiosną
zielenią patrzącą

kilka słów
słonecznych








bez pytania



nikt
ciebie
nie zapyta

i bez
odpowiedzi

czy masz
radość
w zamkniętym
plecaku

chodzisz
w dojrzałe
wieczory

wydeptanym
śladem

na przyłożenie
głowy

wypełnionej
jeszcze
marzeniami

w legowisko

przykryte
samotnością








opiekującej



może
ale nie
bałtyckie morze
zimne

może
w dzień
rozwiniętych kwiatów
paproci

wczesnym
wiatrem wiosennym

i uśmiechniętymi
marzeniami

formą rzeźbiarską
chmurami

namalowanymi
architekta
pędzlem

i patrzeniem
uśmiechem
pięknej fortuny

opiekującej
twój czas

może dziś

dzień
twego urodzenia








skrzynka bezwonności



tobie
dano
w dniu wejścia
gwiazdy życia

otwartą skrzynkę
na wypełnienie

ty
krnąbrny

odstający
w posłuszeństwie

myślący
zakupem

fałszywie
pachnących
kwiatów

wypełniłeś skrzynkę

bezwonnościami








wiośnie



codziennie
wkładasz
w otwarty dzień

twoje myśli

dla myśli
odległość

to błysk
mniej
niż mrugnięcie oka

i czuję
w noce
wypełnienie

twoje
oddawanie

i spokój

po zawietrznej
uciszenie

i uśmiech
że jesteś








siostry



pozostały
tylko wspomnienia

z długimi włosami
rozczesanymi
wiatrem

znad wisły

siedzisz
patrzysz
na twoje siostry

a nazbierałeś
sto dwadzieścia
i jedną

wyoblone
ręką
opiekuna

fale śpiewające

z piersią
wypukle
burzliwą

i jak ci smutno
przez tyle lat

tylko one








los



jak rzep
do psiego ogona

przypiął
los parchaty

dzień

wypełniony
marzeniami

że otrzymasz
co otrzymuje
na poranne
italianin

a na położenie
w noce


puchar wina
dosłodzonego
przytuleniem

i dostaje
słowa wygrane
na lutni zakochania

a tobie
wysokobrzmiący

los
przypiął rzep

zasuszenie








na tumie płockim



stoisz
na tumie płockim

wiatr
w oczy
wchodzi

jak żal
z rozrzuconego czasu

rozwijających
pączków wiosennych

wymalowanych
w czasie słonecznym

i siadłeś
na ławce młodości

pod zielonymi
liśćmi kasztanów

żaglami

śpiewającymi
twoje








samotnik



jak codziennie
jesteś otoczony

ścianą wyrosłej
z wypowiedzi
owocującej głupoty

i nikt
nie przytrzyma
cię za rękę

uściśnie
i popatrzy
w wyleniałe smutkiem
oczy

wypatrzone
za horyzont
niewidzenia

gdzie może
jest twoje
morze

z niebieskim żaglem

samotniku








sofia loren



całowałaś
mnie
chętnie
namiętnie

rzeźbiarskimi
wargami
wykrojonymi
naturalnością

i przytulałaś
ja
pragnący

i patrzyłaś
w oczy

swoimi
otwartymi wielkością
malowanymi brązem

i powiedziałaś

będę
zawsze przy tobie

i w mój dzień
zapisany
urodzinowy

sofio loren
z płocka

z nowego rynku
osiem

przyjdź
następnym snem








dzień urodzin



przyszedł
dzień
wypełniony
po brzegi
wspomnieniami

z przeszłych
a otrzymanych
w bukiecie
dobrego

w chodzeniu
po drodze
namalowanej
kolorami
czterech pór roku

i śpiewaniu
patrzącymi oczami
na stojące
olszyny

i pachnące miodem
brzemienne
akacje

twój dzień
nadwiślański

urodzin








rodzicielstwo



już
wstały
o piątej trzydzieści
pracowite jaskółki

i jak ekspres
pendolino
pędzą na czas
nad lustrem uspokojonej
bezwietrzem wisły

i pędzą
zmieniając położenie
raz w lewo
to w pion
i w prawo
na skos

bo śniadania czas
nakarmić
siedzące w gnieździe
ulepionym z miłości

dzieci








dlaczego



pytasz myśli
zadajesz pytanie
analizujesz

dałeś
nabrzmiałe
pracą ręce

dałeś
wypłukane z ostrości
oczy

dałeś

jedno
wrażliwe serce

dlaczego
masz rozżalenie

dzień nieakceptacji
i oziębłości
zasiadł obok

jak smutno
oddychać powietrzem
tak wypełnionym

dlaczego








oszukane dni



dni
które
w plecak
załadowano
kamieniami
nieobrobionymi
z drogi mazowieckiej

sterczą
wspomnieniami
góry tumskiej
śpiewającej
wiatrem
w zielonych liściach
kasztanów

że będzie
radośnie
słonecznie
rodzinnie

dzień w dzień
noc w noc

oszukały
i nadzieje płockie
i wiatr od duninowa

tylko
przypisana zostaje
samotność

osłodzona
gorzko

gorzką
gorącą
czekoladą








ciepło nieotrzymane



już byś
nie chciał

znaczyć
słowami
wykoślawiony
los

i dni
przepisywać
z kalendarza
zapłakanego

i wstawiać
w okna
zasłonę
smutku

byś chciał
pisać
słonecznie

o wietrze
w pełne żagle
radości

o miłości
przychodzącej
w uspokojonym
zachodzie

i przytulić
pozostawienie
ciepłem
niedotrzymanym








kukułeczko



kukułeczko
już nie śpisz

i siadłaś
między
poubieranymi
w zielone sukienki
olchami

na kępie czerwińskiej

i patrzysz
na spokojnie płynącą
lekko pomarszczoną
wietrzykiem
ślicznolicą wisłę

i oddajesz
radości kukanie

na rozmnożenie nadziei








czerwcowy deszcz



schodzi
po szczeblach
drabiny
z nabrzmiałych chmur

nisko
bardzo nisko
nad samo lico
nawilżonej twarzy
wisły

z zamkniętym
dopływem
śmiejących porannie
promieni słońca

w stojące
dojrzałe formą zieleni
wypukłe na kępie
olszyny

czerwcowy deszcz








dlaczego



dlaczego

od złapania
pierwszego oddychania
następne tłumiłeś
przyciskając do ziemi

dlaczego

dni otrzymane
z planowania
mistrza dobroci
wymieszałeś
z gnojem ziemi

dlaczego

złotolicej
gwiazdce przypisanej
na codzienne
poobcinałeś promienie

dlaczego

w podwójnym łóżku
pojednania
położyłeś
oziębłość

dlaczego

ściągnąłeś
otrzymany uśmiech
w smutek
wyrazu twarzy

dlaczego

taka nienawiść
w tobie
dostojny losie

dlaczego








klocki lego



powracasz
do słów
wypisanych smutkiem

masz tak
ułożone
klocki lego

że kręcisz
kręcisz
dookoła

na kolorowe pola

żółte
wyłożone ogniem miłości

czerwone
w nałożonej halce rozpusty

pole zielone
nieumierające nadzieje

i składają się
w poziomy
i w piony
kwadraty

zamalowane szarością








słowa



odstawiłeś
na stół płaski
wydłużony
latami maglowania
słowa wypisane

położyły
uspokojone
głowy
na poduszce
odpoczywania

i uśmiechnięte
że odpuściłeś
codzienne branie
pod ołówek

patrzą zaciekawione
jakie
podobierasz
nowonarodzone
siostry








znikąd



proszę
o gorącą
gęstą
gorzką
czekoladę

niech
przeleją się
smutki
słodkością

niech
zapełni się
dzień
marzeniami

że przyjdzie
noc
wypełnienia
wyczekiwana

i nikt
nie będzie
patrzył

krzywym
okiem
w twarz zacienioną

i łaskawie
na trzy sekundy
przytuli

bo jesteś

znikąd








czekanie



zawsze
musisz
mieć oczy
pokryte wilgocią
dnia

który
przyszedł
w czasie
niezapisanym
w karcie
prawdomówności

masz
zawsze
zamknięty
na zamek błyskawiczny
uśmiech

na ustach
wyoblonych
czekaniem
na pocałowanie








pejsakówka



strzel
w twoje
zawsze
suche gardło

brakiem
nawilżenia
radości

z dni
zatrzymanych
na płaszczyźnie
mazowsza

z wiatrem
od wschodu
wiejącym
w twarz

i ze słowami
co dookoła
chodzących

żeś
wypowiedział
za dużo

z poczęcia
i rowu przydrożnego

strzel
w suche
goryczą
gardło

pejsakówkę








smród cwaniactwa



trzeba
zapisać
postanowienie

zapisać
w najwyższym
kominie

niech
faluje
na wietrze
niezapomnienia

by
nie wejść
do spalenia

co przemyśleniami
z wylanego dnia

wypełnionego
smrodem cwaniactwa

zapisało
życie








ty moje



ty moje

zapisane
w kamieniu nieobrobionym

literami
od pana

siądź wygodnie
na chmurze
nabrzmiałych marzeń

co płyną
z wisłą
do płocka

ty moje

siądź wygodnie
na krawędzi
wyścielonego
na ocieplenie
łóżka

ty moje

noc całą
wypełnij
oczekiwaniem

bycia
w przytuleniu








twoje południe



czy sobota
czy niedziela

tobie zapisano
dzień powszedni

padającego
smutku

w przeciągu
samotności

już
tylko

schodzenie
po schodach

wyłożonych
mchem

narosłym
zimnymi spojrzeniami

a wypatrzone oczy
stoją suchością

przez łzy
upuszczone jak krew

za twoim
południem








nie pytaj mamo



nie pytaj
mamo
co zasłoniłaś oczy
by nie patrzeć

jak zasmarowałem
smarem wiążącym
zło
w moje życie

nie mam
do ciebie
do ojca
skręconego żalu

i moje łzy
płynące wieczorami
w samotnie
wyścielonym łóżku

to łzy wściekłości

że jak mała płotka
rybka szara
dałem się złapać

na haczyk
obietnic

cwaniakowi








dziurawa kieszeń



nie masz
kieszeni wypełnionej
monetą szczęścia

wkładasz ręce
nabrzmiałe
dniami pracy

i czujesz
że masz wiatr
i dziurę

przelatywanie
smutku
jest wypełnieniem

a moneta szczęścia
pokulała się
przy burtniku
codziennego








zmiana klimatu



miałeś
otwarte drzwi
na zamknięcie
i wypełnienie
ogrzanym powietrzem
czterech ścian
zatrzymania

marzyłeś
dzień w dzień
i nocy każdej
okryciem
pierzyną czułości

w przeciągach stoisz
otwartych drzwi
wyziębiony
zastaniem
zmienności klimatu








żal



żal
zostaw
związany
w worku

wyplotłeś
przez dni dane
grube supełki
życia

sam
poukładałeś
na konstrukcji
otrzymanej

schody

i sam
wypolerowałeś
stopień
po stopniu

zamrożoną
głupotą

że stanąłeś
na szczycie
wypełnienia

żalem








kamień ciążący



ty
jak zawsze

stoisz
w korytarzu cienia

drzwi otwarte
na odejście
i zapomnienie

z tej ulicy

jesteś
jak przyszedłeś

kamieniem
ciążącym








rozkołysanie wiatrem



czy
tylko płacz
płynący

jak w korycie
rzeki wisły

nadmiar wody
w przyborze
wiosennym

jest
wpleciony
we włosy
rozpuszczone

złotą
świecącą
gwiazdą życia

i nie uciekniesz
za kępę czerwińską

między
tajemnicze
cieniujące

wiadomości
olszyny

i tylko
siostry wikliny

zielone nadzieje
jutra

przytulają
rozkołysanie
wiatrem








nie czekaj



tobie
nikt nie powie
jesteś bliski

nie czekaj

odjechały pociągi młodości
załadowane
wspomnieniami

stanąłeś
w końcówce torowiska

zabetonowanego
poprzeczką

bezczucia








puste kartki



puste kartki

czy zdążę
zapisać
miękkim ołówkiem

wypełnione
po brzegi
beczki życia

minione dni

ile wyrosło
wiadomości

dla zatrzymania
przed zejściem

po schodach








rodzinny wiatr



nie
nie pij kawy

wypełnione
zakwaszeniem
masz patrzenie

a szukasz
radosnych dni

wymalowanych
w palecie wibrującego
wielokoloru
słońca

i powiewu
w żagiel
sklejony
remizkami
nadziei

że przyjdzie
od południa
strony

rodzinny

w ciepłotę
przytulenia

ubrany
wiatr








śpiew z łona matki



jeszcze wierzysz

że przyjdzie
kwietniowy dzień

dzień

wypełniony
jak
szklanka piwa
słońcem

i będziesz
stał
w otwartych
drzwiach

z chorągwią
rodzinną

wypisanych
marzeń

i może
zaśpiewasz
pieśń

nauczoną
w łonie matki

na wietrze
życia








wiele imion



jak wiele
masz wpisanych
imion

i wiadome
nic

prawdziwe
zatrzymania

co zapisała
mama

zabrała
pod stanik serca

zawiązała
na supeł
smutku

i pozostawiła
twoje dni
na płaskowyżu

by wiatr
czesał głowę

grzebieniem samotności








piękne dał dni



zataczają
się sumaki na wietrze
nie po piwie
oziębionym w lodówce

ich zielono
wyfarbowane głowy
z wpiętymi na pion
świeczkami pamięci

śpiewają pieśń
w chórze wywiniętych fal
stojących
przed twoim oknem

a ty siedzisz
z nosem przyklejonym
do szyby widzenia

i patrzysz
oczami zawężonymi
latami wypatrywania
i myślisz

jakie piękne
dał dni








ty co dałeś dzień



ty
co dałeś
dzień

co siedzisz
za kępą czerwińską

nad zielonymi
wachlarzami
rozpostartymi
rosnącego życia

falującego
z wiatrem przychodzącym
od płynącej
wysrebrzonej

twoim patrzeniem
wisły

i co w wiklinach
nadrzecznych
poruszających śpiewanie
każdej wiosny

ty
co dałeś
dzień

jesteś











rzexba

… stojące nadzieje …

wiersze wybrane 2016









…. takie to wiersze, pełne wyłożone słowami, w cieniu stojącego
mazowieckiego drzewa, który daje nadzieje, że będą jeszcze wiosenne dni
i w mały trójkątny żagiel - wytatuowany znakiem przynależności, zawieje
pełny fordewindu wiatr …. a wikliny wyrośnięte moim kochaniem - zaśpiewają
zapisane w łonie Matki - dalekie …. słoneczne melodie … …wibrujące….
pomiędzy wytapirowanymi zboczami gór, a rozłożoną płasko jak kochanka -
wodą odbijającą zapamiętanie, że może jeszcze….





Marek Brzozowski









nowy rok



przyszedłeś
w krótkich spodenkach

zaziębiłeś
moje oddychanie

a ty
jak się czujesz

pytasz
co myślę
o starym roku

odpowiem

był dla mnie łaskawy

i proszę
mój nowy roku
w krótkich spodenkach
jak ja

wyrośnij

i jak rok stary
bądź dla mnie jary








zimne myśli



myśli
co przychodzą
są zimne
bo jakie mogą być

obłożone dniem
stojącego stycznia
nie twojego

gdy chodzisz
po udeptanym śniegu
wybłyszczonym jego patrzeniem

w długim płaszczu
bez wyrazu radości
bo znerwicowany

że będzie słonecznie
za miesięcy trzy

i zaśpiewa
zielonymi wiklinami
czerwińskowy wiatr

czekający jak ty
na odejście zimy








nic nikt i po co



nic
nikt
i po co

tak zapisano dni
w książce
podarowanej
wejściem

jesteś
tak poobijany
raz z lewej
i od prawej

od
co nie dała
czego szukałeś

i masz
taką drogę
jak życie

pokręcone zakrętami

i wyłożone
kamieniem nieobrobionym

nic
nikt
i po co








zimno mi mamo



zawsze
chodzisz
z powiedzeniem

zimno mi

i śmiechem
są wypełnione
jak śliwką zieloną
policzki bliskie

zimno mi

wyciągasz
z zabudowanej szafy
spłaszczone zdziwieniem
kalesony

zimno mi

i zakładasz
na wyziębienie
co przyklejone
z odstawienie
od ciepłoty

zimni mi
mamo








nie proś



nie proś

wstań z kolan
masz zasinione

ile można
w pozycji
wyklęczenia

z rękoma
wyciągniętymi
na

by
otrzymać
przytulić
złapać smak

dojrzałeś
jak śliwka
w sadzie mazowieckim

po przymrozkach

że
jesteś w chodzeniu
rozkopanymi
znieczulicą drogami

nie proś








żal z rynny życia



co masz pisać

ten zawsze
codzienny
szyk słów

przesączony
kroplami
spadającego
żalu

z rynny życia

postawiłeś kołnierz
na baczność

a wiatr
wyłożony od wschodu

wciska
codzienność
obrobioną
na okrętkę

słowami wypowiadanymi

które
jak na wiosnę
drzewa
zaowocowały

że
żal

z rynny życia








żeś nikt



niech
ci
nikt

nie
mydli
oczu

ile to już
obsiadło
na kiju zmurszałym
dni

w którym
na każdym schodku
wyłożonego szkłem
szklenia

podgadywano
głosem zachrypniętym
z nienawiści

zasianej
w świątyni modlenia

żeś taki
nijaki
inny

dość
tych

żeś nikt








połowa kwietnia



jeszcze
nie powróciły
jaskółki

połowa kwietnia
siedzi
na krześle
owinięta
w płaszcz chłodu

a słońce
zaspane
odpoczywa
w sobotni dzień

jest cicho

stoją na baczność
bez poruszania wiatrem
pióropusze
olch i wierzb
odkryte na patrzenie

wiatr śpi
na kępie

tylko
w rozłożystej sośnie
jak mazowieckie ukochanie

siedzi przy sobie
dotykając obłościami
na ocieplenie

jak ty oczekujący
para synogarlic








frajer poniedziałek



wszedł
po niedzieli
zapadanej deszczem

frajer poniedziałek

ma zimne uszy
czerwone
od oziębłości kwietnia
rozłożonego lenistwem
braku promieni słońca

ma
frajer poniedziałek

fioletowy nos
jak by pił wczoraj
z panią niedzielą

i patrzy na twoje
zezem ręce

frajer poniedziałek

nie to nie
do pracy
przy taczce

coś membrze
pod nosem
z kacem

frajer poniedziałek








już przestań



już przestań

włóż
do ostatniej szuflady

poszukaj rozrzuconych
po podłodze życia

jak ty
starych gwoździ

i wyrobionego pracą
młotka

z obuchem
nawilżonym
twoimi łzami

tak przygotowany
na nieodwracanie
na niepowroty

wbij

do ostatniego gwoździa
w szufladę

niech tam przyschną

twoje smutki








radosne myśli



tyle miałeś
radosnych myśli
zamienionych
na serdecznością
budowane słowa

słowa pisałeś
zdaniami pełnymi
rozbudowanymi
pamięcią otrzymanej
miłości w płocku

i miałeś zawieszoną
na linie
niewyważoną nadzieję

że jesteś
zapisany na liście
akceptacji








siostry lubieżne



masz takie ułożenie

dotykasz
stojących
niedbale uczesanych
po nocy balowaniu
przy patrzącym
otwartym okiem
wpisanym
cyrklem budowniczego
księżycu

w koronie majestatu
sąsiadujących sióstr
ułożonych
na leżance wyoblonej
marzeniami

że ty
powiesz słowo
do ucha otwartego
jak lubię
balast ciała
na nocy przyłożenie

i rozpuszczone
lubieżnością
mojej akceptacji

włosy wibrujące
sióstr brzóz








nie ma miejsca



nie ma
dla ciebie miejsca

wejdź
po stromych schodach
na rozpięty jak namiot
strych

siądź
przy stole porzeźbionym
pamięcią

i rękami
powykręcanymi
reumatyzmem władzi

a sercem
zdrowym
biciem w rytmie

ukochania
siódmego

przyklejonego
do gniazda
nie swojego
w formie
i wyrazie

możesz

wejść
na strych
przepędzany

oszukany
dokonanym zakupem








nie płacz



łzy
srebrzyste
wypolerowane
na zielonej paście marzeń
zastygły bezwietrzem

jest cicho

wikliny
stoją
z rozczesanymi włosami
obciążone
wiosennym odrostem

a lustro
odbijające
zatrzymane
nad wisłą chmury
patrzy
ostrością widzenia

że dzień
i ty płaczesz z deszczem








chłopcy malowani



stoją
na baczność
przed skokiem
w nicość

chłopcy malowani
zagładą

co stanęła
w oknach
wypełnionych ogniem nienawiści

ich oczy
wypełnione spokojem

i rzucają
ostatnie granaty
za paska luźnego

i strzelają
swymi czarnymi oczami
kulami płaczącymi

że brak w zamku
wiodącym
naboju

i skaczą
na stojących
w hełmach nienawiści

i cisza

i tylko
wchodzenie
w górę
po drabinie w chmury

stoją
na baczność
wyhodowane pamięcią
żółte żonkile








pan czasu



obłożył
zielonymi liśćmi
kapusty

którą
posiekał
na twardym drewnie
życia

wyhodowanego
na ziemi
i dał oddychanie

popatrzył
na zwyrodniałe
w chodzących myśli

i przerażony
jak kiełkują
w poplątanych mózgach
wypełnionych zakwasem

powiedział

raz jeszcze
przyłożę kapusty
liści ozdrawiające

bo ja
pan czasu

zabraniam








tak zapisał



tak zapisał
co dał

w kamieniu
nieobrobionym

życie

i nie przeskoczysz
losu swego
jak tyczkarz
spadający wygodnie
na miękkie

masz dni
wypełnione cieniem
który
sam zaciągnąłeś

nie wiedząc
że tak zapisał








moja miłość



przyszłaś nocą

wszedłem
do pokoju
na tumskiej

leżałaś
w łóżku choroby
wypełniona uśmiechem

klęknąłem
na kolanach
przytulając
do twojej
mazowieckiej twarzy

moją miłość

położyłem głowę
wypełnioną bólem
na prawym ramieniu
wypracowanym

wyhodowaniem
trzech córek
i trzech synów

i jeszcze
zatrzymaniem
wystającego

z rowu
na życie       Dedykowany
Władzi Brzozowskiej










to ziarno



twoje oczy
zawilgocone
od wiatru
wiejącego

stanęłaś
parawanem serca
zasłonić znalezione

nie powiedział
czy kąkol
czy przednią pszenicę

siewca

schyliłaś
swój
krzyż cierpienia
i podniosłaś

to ziarno       Dedykowany
Władzi Brzozowskiej










ojcu stasiowi



przyszedłeś

zamknąłeś drzwi
tak wypracowane
jak ty

i siadłeś
przy oknie
na krześle
skrzypiących lat

twoje uspokojenie
wypełnił płacz
w drugim pokoju
wynajętego życia

wstałeś
i zapytałeś

a co to
za kwilenie

wzięła cię
za rękę dobroci
i stanąłeś

przed leżącym
w łóżeczku zatrzymania

jeszcze mamy
siódme
na wychowanie

oj ty włada
powiedział








nie pytaj



nie
nie pytaj

czy jesteś
nasłoneczniony
dniami
co zatrzymał
siedzący
w wygodnym fotelu
chmur
wyściełanych
promieniami
wyprofilowanych
wydłużeń słońca

nie
nie pytaj

dlaczego
wypatrzone
siwym kolorem spokoju
obracają się
jak w ruletce życia
oczy

powiem tylko

kochasz mnie
w drodze spłaszczonego mazowsza

siedzący
i ty mamo








wiosna w rzymie



to dobry pomysł

wszedłeś
po schodkach
z myślami
pod rękę

poszliście
trzymając
marzenia
podlewane

wodą znad wisły

by urosły
wysoko
ponad oczy
śmiejące
twój czas

ty i myśli
wierne
stoicie
obok

patrzycie
pofalowaną łagodnością

jak wiosna
kwitnie
w rzymie








wernisaż



siedzisz
w galerii wieża

z cegieł
wymodlonych
zaprawą

zdrowaś mario
i odpuść nam
nasze winy

łączącą
że jesteś

czekasz
w odpoczywaniu
na rozlanie
czerwonego wina

i słów
powiedzenia
witam

radosny
że jesteście

na wernisażu
malarstwa juniora
i mojej rzeźby








wspomnienia



oddal
od siebie
wspomnienia

wykopałeś
na łące mazowsza
pod wierzbą płaczącą

dołek
na głębokość
szpadla

podlałeś
konewką łez

uśmiechnąłeś się
do stojącego losu

i owinąłeś
w torebkę foliową

by nie owocowały








twarz człowieka



już
nie pisz
że jest ci smutno

pozamykaj
te myśli na klucz

popatrz
tylko w lustro

zobaczysz
twarz człowieka

co przeszedł
niż i wyż

i nie narzeka








obrażona



obrażona
że jestem obrażony

że
mnie obraziła

wylały się
przepełniły
słowa

przepełniły
jak przerwany
wał przeciwpowodziowy

zostałem
przytopiony
po czubek głowy

rozlanym
zakłamaniem

dojrzałym








śmieją się z ciebie



śmieją się
z ciebie

że jesteś
płaczek

jak spałeś
dżdżownicę
w usta wkładano

a jak
nie widziała włada

po twarzy
bito
rękami
przybranej rodziny

a jak włada
nie słyszała

pluto w twarz
ze słowami

co tak się boisz
jak
święconej wody

ty z rowu

niewiadomego








rachunek głupoty



wpisz
na własny rachunek
głupoty

ile
nazbierałeś pozycji

że czerwień
lic dziewicy

niczym
w twoim ubraniu

coś
lub ktoś
zatrzymał
w ucisku zamrożonym

szare komórki

że masz szaro








nanci



tylko ty
miłością patrzyłaś
w oczy

owinęłaś
jak płaszczem od deszczu
wyplecioną
na wiosnę życia
miłością

mówiłaś
słowami wypisanymi
sercem

słuchałem
i powtarzały
odbicia wisły
płynąc kajakiem radości

nie było progów
wyłożonych
smutkiem

zawirowania
wprowadzałaś
na proste

w kalendarzu
zerwano kartek smutku
tyle

że tylko pamięć
i pragnienie








wycisz się



wycisz się

emocje
zamknij
na klucz

w domu
porosłym
kąkolem

każde
wypowiadane słowo

przecedź
w durszlaku głowy

jest ona
z dwóch połówek
wypolerowanych dobrem

po co niszczyć
tak zaprogramowany byt
równowagę

zapachem odoru








słowa pozamykane



słowa pozamykane
na odpoczynek
od codziennego targania
i układania zdań

że to smutne
przygniatające
kamieniem polnym

zamknięte
niewpuszczające
do środka pokoju ciszy

że zawsze
coś dolega
to but za mały
i ugniata prawy palec

to że sykanie jak
parowóz spuszczający parę
słychać
z odległości zimnych
nieczułych na przytulenie
szynach

pokrytych wypolerowaniem
obojętności
na wiatr oczyszczający twoje

i słowa pozamykane








w pokoju wyciszenia



szukasz
tyle lat

pukasz
do drzwi

myślisz
że może
otworzy radość

ubrana
w krótką koszulę
przeźroczystych marzeń

i pod rękę
ocieploną akceptacją
twego

i za progiem
zamknie drzwi
naoliwione chęcią

i powie
zmęczony wędrowcze
obciążony drogą

jesteś
w moim pokoju
wyciszenia








popatrz raz



czemu
od tylu
wschodów słońca
południa krótkiego
i długich zachodów
dni miesięcy lat
nie chcesz spojrzeć
swoim świetlistym okiem

odwracasz miękko głowę
chmury zakrywają
twoje oblicze nieodczytane
że nie wiem
czy kiedykolwiek
spojrzałeś na mnie

proszę
od tylu lat
w odosobnieniu radości jestem
i zasyłam słowa

popatrz raz
swoim świetlistym okiem








głupoty żniwa



co dałeś
w plecaku
wypłowiałym

deszcz
rosił
choć go
nikt nie prosił

słońce
doświecało
jak by łez
było mało

a wiatr
suszył
marzenia
co weszły
w cienia

co dałeś
w plecaku
zatrzymanym

pootwierało
chodzące
drogami
co jak ogień
pali

że sama
głupota
zakwitła
i masz
jej żniwa








mocna nitka



popijasz
trzecią kawę

czarną
jak myśli
co wchodzą niechciane
w dni wypełnione

przeszłym

zaszyte
na okrętkę
przypadkowo znalezioną
nicią

koloru
ni to nitka biała
ni szara

a jaka silna
nie dla samotnego żagla








południowy odlot



a czemu
tak wcześnie

nad kępą
czerwińska
ustawiliście
kompas odlotu

na południe

jest połowa
lipca

deszczem
pachnie wisła

i odbija
w twarzy
wygładzonej
wiatrem

ilość zapisanych
wspomnień

obleczonych
w snach
pod pierzyną

o odlocie
z wami

na południe








ulica życia



nie pytaj

jak się czujesz
odpowiedź znasz

chodzę
patrzący
w dół chodnika

nie podglądam
w oczy
mijających

oni
mają
wybarwione
radością

krok
szybki
sprężysty

i włosy
nie wyleniałe
latami

niezauważony

cichy
wytłumiony
smutkiem

kluczę
ulicami życia

sam








trafiony podtopiony



do ciebie
się już
nikt nie przytuli

pozamykane
są drzwi
wyłożone ciszą
stojącą
pod parasolem cienia

i nie wejdzie
słoneczne
w krótkiej halce
oczekiwania

nie podniesie
rąk
oddających radość
na otwarcie

i nie stanie
na stole
zastawionym patrzenie

jesteś
jak w grze
w okręty

trafiony
podtopiony








ach tam



ach tam
nie płacz

twoje srebrzyste
łzy

płyną
jak jesienią
zaciekająca woda

w brudnym rynsztoku
życia

i nic nie zmienisz

podskakiwałeś wesoło

udawałeś
głupkowatego
i myślałeś
że zostaniesz kupiony

na rzeźbienie
żeś ktoś

a ktoś
żeś nic

i oprócz smutku

ach tam








nie śpiesz się



nie śpiesz się
na ciebie i tak
nikt nie czeka

siądź
na wyplecionym myślami
bez przytulenia
ojca i matki

siądź
w fotelu zastanowienia
nad tym co odeszło
bez napisania kartki
imienia nazwiska

siądź
i pomyśl że masz dookoła
szumiące śpiewem
rodzinnym

gorące melodie
co przytulają
dotykiem nadziei
czekającego

nie śpiesz się








utkanie z chmur



czekam
na ciebie

zawieszona
w przestrzeni niewiedzy
wpisanej
w książkach
napęczniałych stronami

że jest tam
siedzący wygodnie
obserwator
mający szybkością
jaskółki z czerwińska

odczytywanie
myślenia
wypełnionego
dobrem czy złem

dał wolną wolę
i serce bijące
rytmem wyboru

jest jak kwiat
rozwinięty zapachem dobroci

i patrzy
jak czekam na utkanie
z chmur

twego zdjęcia
mamo








wołanie dziecka



układaj słowa
w układanki
na ognisku
w lesie przyjaciół
szumiących

melodie
zasuszone
na liściach smutku

które opadły
na ziemię
wypełnioną
stukotem kół

zagłuszających
wołanie dziecka

rodzice








ostatni uścisk matki



widzisz
oczami
osadzonymi dookoła

jak
bliska
koszula ciału

jak
jak chłopiec
z płockich tum

jesteś
zauroczony
codziennym

że jesteś
przytulony
chmurami przylegającymi

i śpiewaniem
w strunach
zielonych wiklin

twój
hymn niezapisany
na papirusie

a wtulony
ostatnim uściskiem
matki












rzexba

... dwie Matki ...

   wiersze wybrane 2017 – 18





… w trzy zestawy, na części trzy – ustawiam pisane słowa, które wyrosły dniami, latami i Matce, co przejęła przytulenia - pozostawionego w dniach mrozu brunatnego i ochroniła od wiatrów wzgardliwych i słów wyrzucanych … i po co … i na co … i kto … i skąd …


- i na trzecią część …. i chmurzysty wiatr …. słów pisanych z dorosłym refleksem, przemyśleniami, jak własną przerosłą głupotą … szedłem w dół … schodami wyłożonymi z zaprawy gorących decyzji - o marzeniach … że będzie rzeźbienie w kamieniu nieobrobionym
… i że będzie codzienne doleganie - zabranego wcześnie przytulenia ….


… oszukały marzenia, oszukały dobrze skonstruowane słowa - wabiące zapewnieniami, że teraz tylko pozostały - kochanki - zielone nadwiślańskie wikliny, falujące powabem smukłości w halkach rozpusty , nałożonych w odrostach wiosny … i moje niereformowalne marzenia …
że może … że jeszcze …


Marek Brzozowski …












rzexba

pierwsza nieznana










mamo



gdzie jesteś

szukam
po omacku
dotykam pamięcią
zamazanego
poczęcia

i wyleżeniem
w okryciu śniegu
w rowie
wypełnionym
nadzieją
na oddychanie

szukam
między oddzielonymi
chmurami
wiatrem

co może powie
w wiklinach
na jakiej nucie
wystrojenia siedzę

szukam
pełni księżyca
wypolerowanego
na odbicie
moich
zaśniedziałych pragnień

gdzie jesteś

mamo








synku



pofalowało
się

jak
przy wietrze
od wschodu
słońca

danego
oddechem matki

co zapisała
płaczącymi oczami

będziesz
malowany
smutkiem

będziesz
ulicą chodzących
opluwany

będziesz
wśród co wybrałeś
sam

zawsze mój

będę
przyklejoną
pomocą

niewidziana
synku








mamo



uśmiecham się
przez wypolerowane
niżowymi dniami
i stale pod wiatr
ustawionymi marzeniami

uśmiecham się
mamo
do spadających
na drogę chodzenia
twoich patrzeń

i tylko mamo
te łzy
co mówią

zrozumiałem








czy możesz



czy możesz
mi pomóc

taki długi
sznur drogi

powiązane supły
na cień

bym zatrzymał
wyłożone
w kuble życia

słoneczne

dzień w dzień
zaorane bruzdy
na twarzy

dotknięcia
zimnej życzliwości

zakupionej
i pokwitowanej

chodzę smutkiem
i jeszcze te supły

czy możesz
mi pomóc

mamo








głupku pij



pij
głupku pij
spienione cappuccino

popatrz
stoi na sztorc
biała śmietana

przykrywająca
jak czapką
w naszywane cekiny
czerń zamącenia

co wszedł
z dniami
twego pierwszego
załapania łyku życia

przy odejściu
odciętej pępowiny

że został zasuszony
jak liść
z pajęczyną korzeni

twój mglisto namalowany
portret

mamo








drzewo



drzewo
jak to drzewo

rośnie
podlewane
deszczem wiosny

nabiera zieloności
w nadziejach
pędów słońca

przychodzi
pora jesieni

i ma rozplecione włosy
wyfarbowane pamięcią

co minęło

co stoi

jak ty drzewo
pobierające
z matki

co dała
nieznana








nie pytaj



nie pytaj

jak mi
jest

nałożyłem
na dzień

kaganiec

wypleciony
warkoczem słów

naoliwionych
sercem

na otrzymanie
zwrotnego

radosnym
otoczeniem
drzewa

zarosłego
w ogrodzie
zacienionym

nie pytaj
mamo

jak mi
jest








wieczny tułacz



moje ty

jak wyłożony
kamieniem szafirowym
pociętym z bloku rodzinnego

co stał wkopany łzami
wędrującego narodu
po drogach
poplątanych nawiasami
niedomówień

na nie znalezienie
szybkim krokiem
by odpocząć na ławce

przygotowanej malowaniem
błękitem przekazanym
na górze pojednania

że to spokojnym snem
w łóżku swojego

odpoczywasz wieczny tułaczu








wyrośnięty głupku



takie
twoje wstawanie

zimno
cegłami szamotowymi
wyłożone
zaprawą
słów wypowiadanych
w łóżku

co miało
wypełnieniem
lat chodzącego
przy krawężniku
smutku

z oczami
wypełnionymi
spojrzeniami
do rodziców

z imienia
z nazwiska
wymazanych
brunatnymi nocami

chciałeś mieć
odbicie
od cienia

i z rannym patrzeniem

przyzwolenie
na ciepła otrzymanie

wyrośnięty głupku








twoje cappuccino



czy jesteś
klejem rozrobionym
gęstością przynależnienia

leżącego wygodnie
w leżaku
miękkich dotyków matki

nad wodą
wyfarbowaną
lazurem miłości
twojego

gdzie wyrosłe
dni poczęcia
nad tym wiatrem
z zatoki ciepła

że pijesz
tak chętnie
często i namiętnie

twoje cappuccino








pijesz



ma być słoneczna
wypowiedział ojciec

ty
nie słuchałeś
i matki

masz co masz w kieszeni
wypełnienie pustką

a w ścianach zamieszkania
wymalowaną oziębłość

na twarz zakładasz
wenecką maskę uśmiechu

i pijesz










rzexba

druga ukochana










rybaczka z liszyna czernie



moje ty
ukochanie

wykołysałem
myśli zatrzymane
z dzikich róż
rosnących
na zboczach
płockich tum

zaoblone
dojrzałością kształtu
i kolorem serca

wibrują
odbijane
od patrzenia słonecznością
bijącą
tkliwym przytuleniem

układała
jak u przedniego
ogrodnika
rytmy
w grządce życia

grania
na wysokich
pochylonych zboczach

mazowieckiego
zatrzymania
i osłony z wiklin plotła
przed wiatrem
ludzkiego patrzenia

ty moja
piękna rybaczko
mamo włado
z liszyna czernie








mamo



mamo

były dni
zamazane pędzlem
padającej na oddychanie
szarości

w rynnie
odprowadzającej
nadmiar niepotrzebnego
z dachu stromego
odejścia

między dachówkami
wyfalowanymi
na piec
rozgrzanej nienawiści

spłynęła
jedna kropelka
którą wyłapałaś
w twoje jak serce

szeroko otwarte
dłonie
na życie

mamo








pytania



zadajesz pytania
siedząc na krawędzi łóżka
w wypełniony nocą cień

widzę od lustra

odbicie księżyca
wyrzeźbiona wiatrem płocka
twarz

masz tyle wymalowanej dobroci
co każdego trudem
gruntowanego dnia

trzymałaś węzełek
kolorem serca

coranne twoje przytulenia
otwierały skrzypiące
do pracy drzwi

i szedłem w nieletności
na nasze zapracować
byś mogła rozpalić piec

bo zabrał mi czas
i ciepło








nie pytaj mamo



nie pytaj
jak mi
jest

nałożyłem
na dzień
kaganiec

wypleciony
warkoczem słów

naoliwionych
sercem

na otrzymanie
zwrotnego

radosnym
otoczeniem
drzewa

zarosło
w ogrodzie
zacienionym

nie pytaj
mamo

jak mi
jest








płacz dziecka



tyle to
narosło na drzewie
zasianym
w wyłożonym rowie
płaczem dziecka

co jak żuraw
w samotnym
pojedynczym
szybowaniu

do zauważenia

plątnął
językiem
niezrozumiałym
dla zrozumienia
mowy przekazanej

wydobyciem
z wyłożonej
genetycznym
programem matki

słów zatrzymanych

że pochyliła
mazowiecki
napięty łukiem
pracy kark

i podniosła








dziękuję



mamo

zatrzymałaś
w rowie odpływowym
wypełnionym
zimnymi spojrzeniami

takie małe
okryte czyrakami
z długiego leżenia

w oczekiwaniu
schylenia
wyoblonego pracą
grzbietu

i przytulenia
ciepłem rybaczki
z liszyna czernie

na owiniecie
zamaskowanie
wyrazu strachem
w sieci

dziś twój dzień
i myśli wyłożyłem
i świecę zapaliłem

przed małą rzeźbą
i wielkim sercem

dziękuję








głupie dni



takie
głupie dni

ubrane
w czapkę
przekręconą na bakier

cień daszka
spada
na porzeźbioną twarz

przez deszcz
jesiennych łez
padających

w rytmie dnia
poranka
wieczoru

powraca smutkiem

rozkopanych śladów
w grząskim rowie

pamięci








mamo włado



siedzisz
czy wygodnie
na stołeczku pamięci

masz oczy
wypracowane czasem
wyleniałego życia

masz serce
wibrujące
mazowiecką przychylnością

co dałaś
zatrzymaniem
że jestem

mało rozpierałem łokciami
zasmucenie weszło
w okno naznaczone

bez firanek
przyjmowało
kłujące przymiotniki

a ty
na pochylonym moście
płockiej wisły

stałaś
jak osłona nadwodna
wyciszająca

płynące
oziębieniem patrzenia
kry z dna

i odgarniałaś
jak muchy rękoma
drażniące słowa z dookoła

w twój dzień
dziękuję mamo włado








z myślami



siedzisz
z myślami
wypełnionymi
po brzegi

do krawędzi
oznaczonej
przelaniem
po filiżance
na spodek życia

i stawiasz
pytania

jak na opak
położyłeś dni

co dostałeś
w prezencie

że zostałeś
zatrzymany

na oddychanie
w podwójności








fotografia



szukasz
fotografii dziadka

nie znajdziesz
wyblakła czasem
niewidzenia

i jest zawieszona
jak biała kartka
do zapisania

kim był
i gdzie mieszkał

zadajesz
wieczorne pytania

czekasz

aż przyjdzie noc
otworzy szuflady

powykładane
twoimi myślami

i powie
to jest prawdziwe








remanent myśli 2018



gdyby
nie twoje ręce

gdyby
nie twoje serce

gdyby
nie pochylenie

nad rowem
odśnieżonym

oddechem mazowieckiej
dobroci

bym
nie pisał słów

bym
nie szukał dróg

bym
nie otrzymał miłości

co dałaś
druga mamo










rzexba

chmurzysty wiatr










ludzki jad



zatrzymaj
te wypływające
cicho
bezwietrznie

nikt z dookoła
nie widzi
by brali się
za pas

chichotali
aż chodziły by brzuchy

wypasłe nienawiścią
i rzucaniem słów
wypieszczonych
jadem ludzkim

i tańczą radością
hołubce

że dołożyło ci
życie








nie proś



nie proś
o przytulenie
tyś
nie prosie

a całe dni
jak szły
ulicą

było wyłożenie
listów pisanych
i dookoła chamy

śmiechem
kładli na boki
twoje z oczu wody

co płynęły

jesteś
jak byłeś
i zostaniesz

szukający
i oszukany

nie proś
ty nie prosie

przepraszam
szlachetne prosie








krzywe imię



masz
krzywe imię

pisane
od prawa
na lewy komunistyczny bok

wiatr
matłosi złością
zawieszoną
na widelcu życia
na sztorc
flagę

wymalowaną
otrzymaniem
przed odjazdem
w brzozowy las

jesteś
kawałkiem
oszukania
nieotrzymaniem
przytulenia

i masz
od poniedziałku
do poniedziałku

zawietrzone oczy








kawałek kory



kawałek kory
leżało
w przepływowym rowie

zimny deszcz
nurtem
zabrał
co w nurcie

a przyszedł
wiatr przyjazny
obleczony
w podpinkę
przytulenia

i między
gęstym sitowiem
wybujałym
na zatajenie

spojrzał
okiem obsadzonym
na chmurach pierzastych

na kawałek kory
drzewa naznaczonego








czytasz myśli



czytasz
moje myśli
wyłożone nocą
w poduszce wyścielonej
sianem uschniętych marzeń

nie pracowałem lata
w dziale planowania
gdzie w słupki
plusów i minusów życia

bilans comiesięcznych
niżów wskazywał

nie idź tą drogą

wszedłeś
w głęboko zaszyte ustanowienia
i nie czas
na odwrócenie głowy

wypełnionej
jeszcze na słoneczne
drgania
dotyku nocnego








nie mój ogród



nie moje
nie mój ogród

to
co wykiełkowało
nie powinno

nie ja
podlewałem

wydało oset
kolorowy

nie pachnący

z odrostami
dojrzałej złości

nie chciałem

chciałem

w ogrodzie
ogrodzonym miłością

pełnię zauroczenia

że każdej nocy
i chodzącego dnia

będzie

dotyk wyłożony








oszukańcza karta



masz
zarośniętą twarz

narosłym
jak garb
po przetrąceniu
życiem

wybrałeś
z kart rozłożonych
na stole głupoty

palcem
krótkich pamięci
słonecznych

nie asa
nie waleta lepszego
a ulepszoną
w słowa zapewnień
że będziesz

otwartym rzeźbieniem

oszukańczą kartę
damę
zaowocowano przebiciem

pij na osłodzenie
bliskie sercu
cappuccino








nanci



nie powiedział
więcej
nikt

jak nitka
przylepiona
do podłogi

poskręcane
dniami
twoje drogi

z lampy
stojącej
na biurku

snop światła
na zdjęcie

patrzysz
masz oczy
wilgotne

od padającego
kroplami smutku

nie jedź
tam
na wieczny
żal

zostały
zawieszone
słowa

mój jesteś

nie powiedział
nikt
więcej








nie płacz



nie płacz
prawdziwy mężczyzna

a przyczepiło
jak rzep
do mazowieckiej drogi
porośniętej
odrostami wiklin
w głowach rozwichrzonych
wierzb

zaśpiewanie
na strunach skrzypiec
w wysokim dociskaniu
cienia

smutkiem

co siadł
przylepiony
ciężarem samotności

otrzymanej

w kamieniu
co cię przytulił
pierwszym oddechem








nie



nie
nie otrzymałeś
w łóżku
wypełnionym niechęcią
że jesteś

zimne
wyoblone patrzą oczy
co chcesz

zdziwione

bez otwarcia
zasłony fałszywej radości

stoją
znerwicowane
że co ci stoi w głowie

przytulenie

ciepło nieotrzymane
w brunatnej nocy
odchodzących pociągów

ty
dla zrealizowania
bycia wyjścia
z menisku
nakładających się chmur

jesteś spełniona

a ja

gdzie








błędy



błędy
w ortografii

pisanie de
zamiast te

czy u kreskowane
czy otwarte

otwarte miałeś
co biło
co kołatało
do drzwi
by otworzyły
ogród
wysiany ciszą

podlewany
wiosny patrzeniem
patrzącej uśmiechem

błędy
w ortografii

to powtórka
błędów
z drogi życia

że to ty

powiędły
podlewane
na odbicie
z wiosną
nadzieje

i samotność








sen głodnego



moje ty
co siadasz
na krawędzi snu

wyciągasz
przyniesione pragnienia
i okładasz przyleganiem

dobrze
dobry książę
w zielonym świetle
podniesionego wejścia

wchodzisz
kształtami
jak rzeźba
z naddatkiem
tu i tam

i przyzwalasz
rękoma wyciągniętymi
czekaniem

każdą wypukłość
każdą wklęsłość

dotknąć
głodnemu








walec życia



daj
bukiet nadziei

ułożony
z łąk
walcem z lat
mazowieckich
wywalcowany

jak ty
walcowany
w ziemię grząskim
nagadaniem

że wyrośnie z niej
kwiat radości

i będziesz
chodził
po rzeźbiarskiej drodze

miał w ręce
dłuto
i czekający
kamień nieobrobiony

a masz tylko
pusty smutkiem
wypełniony obietnicą
dzban

bez wody życia








książę snów



zachmurzyło
się niebo

chmury
napęczniałym
najedzeniem deszczu

ociężałe
jak brzemienne kobiety
przed urodzeniem
radości

z wiatru
brata pomocą

przesuwają
stopę za stopą

by odkryć
zasłonięte
nadzieje

że wróci czas
twoich wyleżałych
w łóżku samotności
nocnych widzeń

co książę snów
kapeluszem fantazji
na głowie

wydziela
raz na miesiąc








wisło



wibrujesz
moja siostro
wibrantko
lawirantko marzeń
wypukłością piersi fal

ich sutki białe
odkrywa
z przykrycia
za kępy czerwińskiej
dmuchający wiatr
kumpel jesieni

leżą na wznak
moją ulubioną pozycją
w wygodnym korycie
wypełnionym
materacem wodnym

i czekają
cierpliwe codzienne
jak składający słowa
od lat wiosny

na dołożenie
przyleganiem ciepłoty








zamknij usta



niech nasypią
piach
złoty granulat
mazowiecki

gdzieś
na brzegu
wypolerowanym miłością
wisły

płynącej
w korycie przytulenia

nie mów nic

każde słowo
powiedziane
wypisem serca

jest na rożnie
gorącego przetwarzania

że męczysz








śpią kochanki



śpią

już w przykusych
koszulkach

wypranych
słońcem lata

i wymatłoszonych
rękoma wiatru

i twoim patrzeniem
głodnego

przez niedotykanie
stojących
na sztorc

normalności

że żona
ona
czy z krakowa
czy z piotrkowa

obłoży rękoma splecionymi
i przytuli myśli
na odrastanie
co zabrano

śpią
kochanki wikliny








wyrośnięty głupku



takie
twoje wstawanie

zimno
cegłami szamotowymi
wyłożone
zaprawą
słów wypowiadanych
w łóżku

co miało
wypełnieniem
lat chodzącego
przy krawężniku
smutku

z oczami
wypełnionymi
spojrzeniami
do rodziców

z imienia
z nazwiska
wymazanych
brunatnymi nocami

chciałeś mieć
odbicie
od cienia

i z rannym patrzeniem
przyzwolenie
na ciepła otrzymanie

wyrośnięty głupku








łzy



jak
lecą
po szybie łzy

moje

trzymam
codziennie
pod lewą
i prawą powieką

pomaga
wiejący życiem
wiatr

bo wstyd
mówi
między
zielonymi wiklinami

mazowieckimi
pannami

nadchodzi jesień

pada deszcz

i przywiązane
na odrosłej głupocie
postępowania
moje łzy

lecą
po szybie








mój czasie



mój czasie
wpisany
w okrąg płaskich
wskazówek

ominięty
wychodzącą
na słoneczne
kukułką

w szarości jesieni
ubranej
pstrokatym

wychyla
główkę wyobloną
moim czasem

i patrzy
wymalowanymi
przemalowaniami
pędzlem
umaczany
w głupocie życia

jak stoję
zaprogramowany
nakręcony
w cień








złote piwo



złote piwo
z bąbelkami

zostałeś
jak ja
na dnie
wypicia życia

myślałeś
że w koronie
piany
będziesz stał

przytulony wargami
do spijania

jakiś ty głupi
jak ja

wyparowało
zaplanowane
planowanie

piana radości
i spijanie
z przytulenia
do ust
potrzebującemu








jak papuga



powtarzasz
jak kolorowa papuga

siedząc
na szarej drabinie
między szczeblami
pustoty

niezmieniającej
oblicze
na zapisane wzdęcia

na wydmuchanie chmur
nad głową
utworzonych zadaszeniem
smutku

jak kolorowa papuga
masz do powtarzania

wyrosłą
zaowocowaną
w dzień i w noc
i na codzienne

własnością przypisaną
głupotę








może za morze



może
za morze
za górę
za chmurę

biegną
trasą długodystansowca
powiązania
na nierozwiązanie
podanych na tacy
wypolerowanej czasem
co dniem
pełną nocą
i w samo południe

są jak makowiec
poprzeplatane
wyrosłą
przerośniętą nadzieją

że będzie
jak u dobosza
słyszenie
rozchodzących się
dźwięków

owiniętych
myśli








siostrze



wiem

że się nigdy
nie spotkamy

na szarej ulicy
pod numerem trzy

nie podstawisz nogę
wyrzeźbioną
smukłą czułością

idącemu
ze spuszczonymi uszami
strojonymi wrażliwością
lutnika pana

wiem

że nie dotknę
wyciągniętej
za siedmioma górami
i wzburzonym życiem

twojej ręki

owiniętej
w wachlarz
promieni dobroci

przed zachodem
siostro haniu








nadzieja wiosna



tobie
nikt nie pomoże
zawiesiłeś
u powały
wysoko na suficie
myśli porozbierane

i podgrzewane
od pieca
wyłożonego nadziejami

raz w lewo
to w prawo
poruszają
twój żal

od tylu lat
dmuchasz
na wznoszenie

że odejdzie
niekochana
ubrana
w grube majtki
zima

i przyjdzie
zazieleniona
z wiatrem ciepłoty
panna

głupiego życiem

nadzieja wiosna








nasączony myślami



deszcz
pada
równo

przylepione
do otwartych rąk
przyulicznych krzaków

wytapirowanych
wiatrem
wschodzącej jesieni

przytuliły
wypolerowane
między chmurami
jak na filcu

zieloną
pastą nadziei
że będzie wiosna

krople błyszczące

dające blask
idącemu
ulicą

nasączoną myślami








możesz iść



możesz iść

gdzie
oczy poniosą

za ścianę płaczu
zapisaną
dniem
miesiącem
i godziną

ciszą

samotnie leżący
jak dziś
nieprzytulony

czekający
na dotyk
nieotrzymany

jesteś
takim niespełnieniem

zatrzymanym

nie wiadomo
dla czego
i dla kogo












rzexba


... ogołocony z uśmiechu ...

   wiersze 2019 - 2020





wiersze z okresu 2019 - 2020 …   w których stoją mało słoneczne
a stale roszące dni …   nadzieje zawieszone na kołku przychylności
z dróg oszukanych i słów - że jestem


.... ogołocony z uśmiechu ....


i stoję w rozkroku czekania - że wiosenny wiatr złapię
w nadwislańskie żagle ....   i wrócą pocerowane marzenia
na wiosenny rejs ....   przy burcie odnalezionej z dobrego patrzenia


Marek Brzozowski ...










taki siaki nijaki



wstał dzień
w rozkopanej ulicy
szpadlem wyszczerbionym

codziennym
przekładaniem ziemi

wymieszanej
rozmowami
w zaciszu niesłyszenia

że naciągnięto
jak pierzynę
puchem wyłożonym

na niesłyszenie

poszarpanych zdań
z powykrzywianych zębów
złością szczotkowanych

żeś
taki siaki nijaki








jak żyć



chciałeś siąść
nad brzegiem
płynących wiślanych
wspomnień

i zdjąć skarpetki
z wykrzywionych stóp

i zamoczyć w
śmiejącej wiatrem
wodzie

twoje dni

a były poszarpaniem
brakiem
przyłożonej myśleniem
linijki szkolnej

poukładaniem
w zielone kierunki
drogowskazu

jak żyć








wśród cymbałów



grały
cymbały

i szła
na piechotę
przez łąkę

melodia
zapisana
pod sercem matki
wśród cymbałów


grały
cymbały

i szła
na piechotę
przez łąkę

melodia
zapisana

co stała
rozebrana
płaczem

i przerażeniem

że będziesz
szedł sam

wśród
cymbałów








zbruzgane wodą



dni
siadły
na okrak

na ramieniu
odciśniętym
noszeniem nosideł

wypełnionych
zbruzganą wodą

a na spodzie
ułożono sprytne
kamienie

że zadowolenie
z przelewających się
przez krawędzie

zimnych uśmiechów

studzi dotykanie
otrzymane
z mazowsza








co zebrał wiatr



przychodzą
w wyrobionych butach
dni poddarte

przez wejścia
na urwiska
poszarpanego życia

w którym
układało się
jak zawiał wiatr

raz z kłosami
dojrzałymi
na wypieczony chleb

raz z rzepami
przyklejonych miękkością
wypowiadanych słów

że jest
na krawędzi urwiska
szerokie patrzenie

co zebrał wiatr








serce synowi



mówisz

kręcąc
jak kogel mogel
w wahadle
nad alfabetem
słowa

układasz
wypełnione zdania
nadziei

odczytujesz
następny
w majteczkach słońca
ubrany dzień

że otworzę walizkę
wyłożoną
złotem ziemi

i rozdzielę sercem
przy sztaludze
prace

synowi








filiżanka życia



firanka niżu
zaciągnęła
nad głowami
chmury

i osłoniła
szczelnym przyleganiem
promienie dobrego

siedzisz
przy porannej
kawie

i małymi łykami
wspomnień

dotykasz
filiżanki życia

że był dzień
wypełniony
po brzegi

nadzieją
utopioną
w opadających fusach








tak bym chciał



tak
bym chciał

wrócić
do wyłożonych
latami
patrzenia
dni

na rozłożony
jak dywan mazowiecki
na łące
wyż

i jak
między górami
postrzępionymi
kapryśnymi opadami
niż

i odsłaniania
na poranne
z karnisza śpiewającego


pofałdowanych myślami
firanek

tak bym chciał








myśli zachmurzone



niechciane
przylatują
myśli zachmurzone

w wygodnym
z chmur ułożonych
bujaku
wybujałym

dniami
co odebrałeś
jako przesyłkę
kurierską

był twoim
wyborem
ruch wahadłowy

jaki los

i masz
na śniadanie
przy kawie

zachmurzone myśli








bachantka nadzieja



poznałeś

naprzeciw siedzi
wystrojona
w zielone włosy
wiklin nadwiślańskich
bachantka nadzieja

wiatr wariat

ciekawy jak ty
jakie ma obleczenie
pod spódnicą majtki
podgląda
unosząc ażurowo

a myśli twoje

wypełniają
co jeszcze zapisane
w kajecie podstawowym
bez kratki

czy bliski jesteś
siedzącej








namiot nadziei



już wiesz
jesteś pewny

troski
w czapce na bakier
stoją

za rogiem ulicy
którą szedłeś

wydeptałeś ślad
mało widoczny
w słoneczne

co skąpo
dawało ciepłotę

w deszczowe
częstotliwości powrotu

porozklejało
budowanie
na podwale marzeń

w wiośnie
obfitej potrzebą
kobierca rodzinnego

i został tylko
pokraczny namiot nadziei

okopany
czasem że jesteś








chodzące sny



sny
co lekko stąpają
nie dotykając śpiącego

chodzą
na nici drogi
zawieszonej
między
co było
co będzie

i nie wiesz
po obudzeniu

co naplotły
w pajęczynie
splecionej

nie twoimi rękoma

jesteś
taki rozstrojony

jak harfa
ze strunami

którą porzucił
stroiciel








stare myśli



stare
myśli nabrzmiałe
wychodzone
małymi dróżkami
mazowieckim

ocierają się
o wiklin plecione
płoty

padającego
smutkiem deszczu

i nachylone latami
przez nieprzyjazny
wiatr

co szedł jak
przylepiony
bólem twego
rzep

przychodzą
z zaciągniętą chmurą
pamięci








zastanowienia



niezapisana
szkolna kartka
gładka

miękkim ołówkiem
be sześć

miękko
naniesione
drukowanymi literami

zastanowienia

wyrosłe
nad brzegiem pokrzyw
parzącego życia

i analizy
zygmunta freuda

jak połączyć
węzły gordyjskie
co otrzymałeś

w prezencie
włodarza oddychania

i jak przeplotłeś
w drodze wiosennej młodości
marzenia

że piszesz
miękkim ołówkiem

ostro zaostrzone goryczą
słowa








cień pamięci



dni
zadomowiły się
wiązanymi supłami
na splecionej lince

która zawieszona
jak wahadło
zegara

na ścianie zatrzymania

przy otwartym
oknie
na odświeżający
wiatr

bujała
rozkołysaniem

że promyk słońca
zza firanki

padł cieniem
na pamięć








chude dni



przeszły
w długich butach
pamięci

koślawo
stawiane
poranki i wieczory

noce
wyłożone
matą mazowieckiej
samotności

z nadziejami
poplątanymi
sznurem żeglarskim

w żaglach
podziurawionych
na wypełnienie twego

że stoisz
w rozkroku
oddając mocz

na to co
dały
chude dni








podlewane marzenia



posadziłeś
zamierzenia
w małym ogródku
przydomowym

podlewałeś
co drugi dzień
marzeniami

że z wiosną
zielone odbije
na twoje

co drugi dzień
będziesz
dookoła kawaletu

kręcił
rzeźbiarskie formy
modelowane
otrzymanym

podlewałeś
młodością serca
nadziejami

i nie ty
oszukałeś








pamięć rowu



możesz
spozierać
z wysokości
metr siedemdziesiąt
dwa

na zasadzone
w ziemi
wymieszanej
śmieciem i łzami
kwiaty

opluty
padającym
od odbicia z rowu
deszczem

patrzysz
na rosnące radości
i dotknąłeś nadzieje

co schowała
swoje co miała dać
za bure chmury

poskręcane
w obwarzanki kłamstwa

że zostałeś
stojąc
pamięcią rowu








rodzinne zaśpiewania



otwórz
szeroko
skrzypiące pamięcią
drzwi nienaoliwione

niech w butach
podzelowanych
słonecznym flekiem

wejdzie
na pozostanie
odżywiona radość

podlewana z konewki
zielonego malowania
pinii

a we włosach
rozczesane melodie
nutki półnutki

rodzinne zaśpiewania








mamo



przychodzisz
nie dotykając
stopami podłogi

zawieszona
na nie ciążeniu
ziemskiego dołowania

i patrzysz
swoimi namalowanymi
farbą miłości
oczami

i rozplatasz
długie włosy
przy mojej poduszce

dotykasz nieodczuwalnie
smutnego ramienia

zderzaka
napływającej kry
z pod mostu życia

i uśmiechem
którego czuję wiatr

gładzisz
spływające łzy








siedzący cień



ciebie
nie zapyta
siedzący cień

z nogami skrzyżowanymi
trzymającymi
dociśnięte
zapisania

wiadomości
na papirusie
wyblakłych dni

co weszły
z odsłonięciem chmur
na słoneczne nadzieje

wszedł deszcz
ławicą smutku
i brak ostrości








władzi



otrzymała
jak przesyłkę kurierską
w mundurze kolejarza

zapukaniem
do drzwi
wymalowanych
kolorem serca

otworzyła
mazowiecko odziana
w tkane wiatrem
między wiklinami
oczu patrzenia

na stąpanie
nieporadne
śladem
niezapisanym
nadwiśla

i wyciągnęła
wypracowane ręce
podniosła
i wniosła

za drzwi








twoje marzenia



wstają
z łóżka
wyścielone
przypomnienia

rozczesane
na poranne
pamięci

jak szedłeś
przy zdroju
tryskającego
pióropuszem serca

a w kroplach
smutkiem
rozproszonych

odwiatrem
co od strony
wisły

co patrzył
zezowato
otwartym uśmiechem

jak legły
na tarczy
twoje marzenia








myśli



myśli


szybsze
od dynamicznego
lotu jaskółki

od spojrzenia
wrednej uśmiechem
gzygzaku błyskawicy

od przyłożenia
wzrokiem miłości
kochającej kobiety

od ułożenia
na pochylenie wiatrem
grzbietów
zielonej wikliny

myśli

jak bliźniaki
przyklejone
z klęczącym wspomnieniem

przychodzą
chciane
czy niechciane

radością
raz smutkiem








w namiocie



postawiłeś
na lejącym się
między palcami
pisaku

namiot

zakupiony
nocnymi marzeniami
że do środka
wigwamu rodzinnego

wejdzie
przez wejście
sercem wyrzeźbione

słoneczna kobieta

wiatr
nachalnie
poharcował
w ścianach dookoła

uleciało
z piaskiem
między słowami

i zostałeś
bez złudzeń

w namiocie








wiadomości z szafy



jak w plecaku
na grzbiecie zawieszonym
ciężarem zbieranego
z ulicy szeroko brukowanej
kocimi łbami obojętności

wypełniony

chodzisz
stawiasz stopy
równolegle
do twego patrzenia

do czasu
co dostałeś
wyładowanym
kamieniami polnymi
z drogi mazowieckiej

i jesteś
odsunięty
jak pusta szuflada

od wiadomości z szafy








kawałek imienia nazwiska



dni
poplątane
sznurem splecionym
ściśle przylegają
do siebie

te skręty
wykręty
przekręty

nie dopuszczają
gdzieś
wysoko szeroko

zapisanych
wiadomości

w jakiej
piwnicy
ciemnicy
jest przykryty

kamieniem obrobionym
kawałek
imienia nazwiska








miłość mazowiecka



był
owinięty
w pieluszkę
z płatków śniegu

przychodziły
dni wstępujące
z kalendarza
zawieszonego
na szyi nocy

co uciszyła
wrzask wiadomości
przy werblach
krzyczących

i po co
i na co
mamo

ogarnęłaś miłością
mazowiecką

znalezione
w odpływie rowu








za was piję



za was piję
płocka rodzice

spirytus zmieszałem
wodą z amolem

niech jak pejsakówka
procenta ma

dni
toczą się na kołach
wozu drabiniastego

z którego
przez szczeble
obojętności

lecą w ziemię
wysuszone marzenia

że będziesz miał
wóz pełen
serca

w stodole życia
sąsieku spokoju








przyjezdne



tak frajersko
wydutkany
przez damy

jak maszynka
do wybijania taktu
szybkiem słów
byłeś


tak tak
tak tak

wiatrem radości
owinięte nowym
przyjeżdżały
zaproszeniem

myśleniem
nie sercem

zostały
robiły
co chciały damy
zadowolone spełnieniem

nie twego








dojrzały czas



biała
z zeszytu szkolnego
kartka
formatu a pięć

i ty
siedzący
na czterech literach

masz
jak przystało
miękki ołówek
be pięć

by lekko zaznaczać
co przychodzą
z pootwieranych kopert
myśli

przeleżałe
w doklejonej
do ściany obojętności
skrzynce życia

i masz
też dojrzały
swój czas
co fermentuje zakwasem

pustej głowy








urobek



nie myśl
za wiele

dużo
przekazałeś
do skrzynki
uczuć

na wypełnienie
po brzegi
kwitnące

i co

zapchane
jak w porannej
toalecie

urobkiem
niestrawne
dni

i masz
na własne
przyzwolenie

śmierdzenie








nie_jesteś_pewien



nie jesteś
pewien

czy twój
sublimowany
słowami
głos

odbije
od ściany
murowanej

na kleju fałszywego
w czapce stańczyka

że będziesz
wchodził
na schody

wyłożonych
dywanem miłości








na jednej nodze



na słońcu
które nie doleciało
rozczesanymi promieniami

zatrzymane
przez okopane
zatorem przenikania dobra
chmury

przez ten
w dziurawych spodniach
mazowiecki wiatr

co każdy
z rosy nadwiślańskiej
ślad na wznoszenie

odbicie
ptaka wypolerowanego
miłością do swego

zapisanego
w papirusie pewności

wypala
na ognisku rozpalonym
rozstawiona
na jednej nodze
nadzieja








wstydliwa_myśli



przyszłaś
po schodach
wymoszczonych pamięcią
na górne piętro życia

siadłaś
na bujaku
wyplecionym
dniami co otrzymałem
w prezencie

zatrzymanych
hojnością
co za wodą szeroką
co za górą wysoką
co za chmurą życzliwą

siadłaś
wstydliwa myśli

jak niezdarnie
brałem w śródziemnomorskie
ręce
do wyrobienia
w glinie otrzymane dni

że nie wymodelowałem
że nie wypaliłem
w piecu ceramicznym
co zapisano








popatrz mamo



popatrz mamo
co mi zostało
w chodzeniu pokracznym
mazowiecką drogą

te wygibasy dni
wymalowałem
zamuloną głową

był zamglony
horyzont dali
co dalej

i brałem
co dostałem
podstawione

na baczność
malowane kwiaty

co nie miały
nie chciały
zapachu

i przed zachodem
stoisz ogłupiały
że cię oszukały








co zapisane



już przyleciała jaskółka
pod okap zagospodarowany
latami powrotów
nadwiśla

popatrzyła
siedząc radośnie
na żerdzi poddasza

masz takie zadumania
jesienne
jestem ta sama

nie odkręcaj głowy
dorodny
słoneczność
wejdzie w cienie

i będziesz
co w matce
zapisane

szybował
w Toskanię








pomyliłeś drogi



pomyliłeś drogi

wszedłeś
w trakt wiejski

ze śladem kół
wozów drabiniastych
obutych
w żelazne obręcze
obojętności

co mają
w genach
ojca na syna

myślałeś
będzie śpiewne
rzeżbienie

wszedłeś
szeroko
w malowane
ultramaryną
obejścia gnojowicy

i masz
grząski trakt
pośmierdzonych marzeń








głupi czas



nie rzucaj słów
wyrwanych
z czerwonych cegły dni

poukładałeś
na zaprawie
niemyślenia

w mur
do wzrostu
zielonych nadziei


rozpłynęły się
w spoiwie

oszczane
na ścianie
pogardy

i żaden kwiat
kolorem radości
nie urósł

w twój
głupi czas








twoje myśli



twoje myśli
przestawiłeś manualnie
w skrzynce biegów
na luz

niech odbijają się
od obwarzanków chmur
zawieszonych
jak wypieczone różańce
na wiejskich kramach

tam zostają
twoje myśli
między biegiem pierwszy
a piątym
przełożone życiem

ściągniętym z rowu










Tworzenie stron WWW
e-mail: m.brzozowski@onet.eu